Serdecznie zapraszam 8 września na godzinę 19 do Południka Zero na ulicy Wilczej 25 w Warszawie. Będę opowiadała o Indiach.
Podróż przez życie
Serdecznie zapraszam 8 września na godzinę 19 do Południka Zero na ulicy Wilczej 25 w Warszawie. Będę opowiadała o Indiach.
W czasie którejś z podróży samolotem, ileś miesięcy temu przeczytałam artykuł opisujący szereg antycznych miast. Odwiedziłam je wszystkie. Istanbul jest ostatni. Każde z miast jest bardzo stare, albo powstało w miejscu wcześniej istniejącego miasta. Każde robi wrażenie. W żadnym nie znalazłam antycznej przeszłości. Tyle, co można wyczytać w przewodniku o historii danego miejsca. Po obejrzeniu wszystkich, zdecydowanie nie wrzuciłabym ich do jednego artykułu, bo poza wiekiem chyba nic ich nie łączy. Antyk, jak podaje encyklopedia obejmuje okres od IV w p. n. e. do V w n. e. (różne źródła podają inny zakres wieków).
Hangzhou
Miasto we wschodnich Chinach. Mieszka tu 9 milionów ludzi. Pierwsze ślady potwierdzające bytność ludzi w tym miejscy pochodzą z VII w p. n. e. Położone jest przy Zatoce Hangzhou.
Osaka
Trzecie co do wielkości miasto w Japonii, leżące na wyspie Honsiu. Mieszkają tu blisko 3 miliony ludzi. Położone u ujścia rzeki Yodo, na styku morza Wewnętrznego i Oceanu Spokojnego. Pierwsze ślady potwierdzające osiedlanie się ludzi w tym miejscu pochodzą z VI – V w p. n. e.
Seoul
Stolica Korei jako całości od 1394 roku, a po II Wojnie Światowej stolica Korei Południowej. Zamieszkany przez 10 milionów ludzi. Pierwsze zapiski o tym mieście pochodzą z I w p. n. e. Miasto położone jest w północno – zachodniej części kraju, niedaleko na południe od strefy zdemilitaryzowanej.
Hanoi
Stolica Wietnamu i drugie co do wielkości miasto. Położone w północnej części kraju, usytuowane na północnym brzegu głównego koryta Rzeki Czerwonej. Zamieszkane przez blisko 8 milinów ludzi. Powstało około II w p. n. e.
Jodhpur
Miasto w północno – zachodnich Indiach, zamieszkane przez mniej niż milion ludzi. Drugie największe miasto w stanie Rajastan. Położone na skraju pustyni Thar. Powstał w 1459 roku, ale od około VI – VII wieku było w tym miejscu inne miasto. Zgodnie z definicją nie załapuje się do kategorii – starożytne miasta 🙂
Istanbul
Największe miasto w Turcji, którą zamieszkują 14 milionów ludzi. Wcześniejsze nazwy Bizancjum i Konstantynopol. Położone po obu stronach cieśniny Bosfor. Powstało w VII w p. n. e.
Z Jodhpur do Delhi dojeżdżam pociągiem, na który wyjątkowo 😉 mam rezerwację. Jest więc bez przygód. Śpi mi się tak dobrze, że jakaś dziewczyna budzi mnie na dworcu w Delhi, a mój wagon jest już pusty. Ostatnie trzy dni spędzam u koleżanki. Ona pracuje, więc po mieście włóczę się sama. Jadę do Planetarium imienia Nehru. Mój przewodnik wskazuje stację metra, ale jak się okazuje planetarium jest całkiem daleko od metra. Dojeżdżam rikszą, ale spóźniam się 5 minut. Seans już się rozpoczął. Proszę by mnie jednak wpuścili. Pan prowadzi mnie chyba do swojego szefa. Tłumaczę się ze spóźnienia i pan kiwa głową, że mogę wejść do środka. Planetarium uwielbiam 🙂 Po seansie gdy chcę zapłacić za bilet, mówią mi, że nie trzeba i czy mi się podobało:)
Zwiedzam Nehru Memorial – bardzo dużo interesujących informacji. Budynek jest ładny. To tu Nehru pracował, mieszkał i umarł.
Idę do Nehru Park. Sporo ludzi przychodzi tu biegać. Żar lejący się z nieba powypalał trawniki, ale kwiaty są piękne.
Potem jadę do Kofla Firoz Shah – ruin dawnego fortu. Od metra znów to jest daleko. Rikszarz przy metrze proponując cenę myśli chyba, że jakąś naiwną złapał. Idę kawałek dalej i pytam jakichś mężczyzn jak się tam dostać. Pan łapie mi tuk tuka i w czasie negocjacji ceny kierowca po prostu sobie odjeżdża 🙂 Druga złapana riksza dowozi mnie na miejsce. Trochę późno, bo się mocno ściemnia. Dużo ludzi już wychodzi. Na trawniku mnóstwo śladów po właśnie zakończonych piknikach. W ruinach fortu ludzie palą świece i się modlą. Dwóch młody chłopaków, którzy wchodzą razem za mną zbyt słabo mówi po angielsku bym dobrze zrozumiała co się tu odbywa. Mój przewodnik podaje, że w każdy czwartek odbywa się tu czczenie Dżinów. Ludzie zostawiają mleko i palą świece by przebłagać Dżiny, które ponoć zamieszkują Kotlę.
To mój trzeci pobyt w Delhi. To miasto ma dużo do zaoferowania, ale nie mogę zobaczyć wszystkiego naraz:) Jeszcze tu wrócę, mam nadzieję, że na dużo dłużej 🙂
W Delhi jest ponad 40 stopni. Jak to kiedyś napisała koleżanka tam mieszkająca – wiosna w Delhi, odkręcasz kran z zimną wodą i możesz parzyć herbatę.
Kolejnego dnia idziemy do kina na film akcji Baaghi. Jest w Hindi, bez napisów, ale mam wrażenie, że zbyt dużo nie tracę 🙂 Bardzo mi się podoba.
Mój ostatni dzień w Indiach częściowo spędzam w New Delhi. Kupuję ulubione kosmetyki, pozbywam się przewodnika i jem w tej samej restauracji co kilka tygodni wcześniej. Gdy zamawiam dwa chlebki naan kelner mówi, że przyniesie mi jeden. Ja – dwa, on – najpierw tylko jeden. Ok, wszystko jedno. Po tym jak zjadam ten jeden, on pyta czy chcę drugi. Jednak nie, już mi się nie zmieści 🙂
W restauracji siedzi chłopak z Rosji i ma problemy z zamówieniem. Próbujemy rozmawiać, przysiada się na chwilę do mojego stolika, ale mój rosyjski jest zapomniany, a jego angielski na bardzo nędznym poziomie. W końcu na migi pokazuje, że wraca do swojego stolika 🙂
Jakiś tuk tuk zajeżdża mi drogę a kierowca nachalnie zaprasza do środka. Mówię do kierowce chale (jedź), on krzyczy you chale!!! i odjeżdża wściekły.
Wieczorem kolega poznany w pociągu proponuje, że on i jego współlokator odwiozą mnie na lotnisko. Żegnam się łzawo z koleżanką. Najpierw jedziemy do restauracji i zamawiam ulubione danie. Chłopaki mają zamiar jeść mięso i pytają czy mi to nie przeszkadza – uprzejmość zdarzającą się niezwykle rzadko. Potem rozmowa krąży wokół żarcia. Mówię, że nigdy nie jadłam pani puri. Poznani gdzieś w Indonezji Indianie na to samo moje stwierdzenie wykrzyknęli – jako to nie jadłaś pani puri??? 🙂 Więc talerz z pani puri materializuje się przede mną. Zazwyczaj można to kupić na ulicznych stoiskach. Chłopaki montują to dla mnie i pokazują jak jeść. To pieczona mączna wydmuszka, w którą wkłada się warzywa i wlewa sos. Potem całość naraz wkłada do ust.
Chłopaki odwożą mnie na lotnisko. Oczywiście nie wiem, z jakiego terminala mam lot, więc jeździmy po całym lotnisku. Potem jak już odnajdujemy ten właściwy, odprowadzają mnie pod same drzwi i przypominają numer bramki. Zawsze moje wyjazdy z Indii są łzawe. Ale tym razem pomimo napływających łez uśmiecham się cały czas, bo tak miłego pożegnanie nie mogłabym sobie wymarzyć:)
Delhi jest stolicą, a także drugim, po Mumbai największym miastem w Indiach. Liczba ludności dobija do 19 milionów.
Rano jadę autobusem z Pushkar do Jodhpur. Nim opuścimy Pushkar autobus zatrzymuje się kilka razy, by zabrać pasażerów, ale też bileter kupuje naręcza zieleniny i karmi krowy a potem rozsypuje ciastka na stopniach jakiegoś budynku. Wszystko to dla Bogów. Jakaś baba w autobusie pokazuje na mnie palcem i nieprzyjemnie się śmieje. Zasłaniam twarz i odwracam do okna.
W Jodhpur jest ponad 40 stopni, więc mam słabą motywację by się włóczyć po mieście. Idę do Mehrangarh Fort – fortecy, która góruje nad miastem. Wstęp jest drogi, ale okazuje się warty swojej ceny. Fort został wybudowany około 1460 roku i jest jednym z największych w Indiach. Znajduje się na 125 metrowej skale. Fort jest prawie 300 lat starszy niż samo miasto Jodhpur.
Ostatni Maharadża Jodhpur – Gaj Singh urodził się w 1948 roku i w wieku czterech lat, po śmierci ojca został Maharadżą. Jak opowiada na nagraniu w audioguide nie towarzyszyły temu żadne zwyczajowe ceremonie. W 1971 roku, gdy po studiach na Oxfordzie wrócił do kraju konstytucja Indii się zmieniła odbierając maharadżom ich przywileje. W Forcie jest zgromadzonych wiele ciekawych eksponatów. Z nagrania dowiedziałam się wiele ciekawych informacji o historii fortu, a także rodziny maharadżów. W jednym z pomieszczeń jest kolekcja lektyk, w których przemieszczali się członkowie rodziny. Jedna z nich należała do babci ostatniego maharadży. Gdy w 1924 roku była ona z wizytą w Anglii, ówcześni paparazzi polowali by ją zobaczyć. Gdy przesiadała się z lektyki do samochodu udało im się zrobić zdjęcie jej kostki u nogi. Strona indyjska wykupiła cały nakład gazety z tym zdjęciem, nim dotarło ono do Indii.
Fort był zamknięty przez długi czas. W 1972 roku utworzona została fundacją, która zajmuje się tym zabytkiem. Na nagraniu słucham, że fort pełen był ptaków i nietoperzy i pierwsze dochody uzyskano ze sprzedaży rolnikom odchodów nietoperzy 🙂 Fort jest w bardzo dobrym stanie i nie wymagał dużych remontów. Z Fortu widać Blue City – Niebieskie Miasto.
Umaid Bhawan Palace jest położony 8 km od Mehrangarh i został wybudowany w latach 1929 – 1943. Była to największa prywatna rezydencja w Indiach. Dziś część pałacu to muzeum, część to luksusowy hotel, a część to rezydencja Maharadży, gdzie mieszka ze swoją rodziną i skąd ma widok na fort. Muzeum jest ciekawe. Obok kolekcja starych samochodów. Malowidła ścienne w pałacu wykonał Stefan Norblin.
Na dworcu w Jodhpur gazeta wpada mi pod pociąg. Ja pakuję się do środka by zostawić bagaże i gdy idę kupić nową gazetę okazuje się, że dwóch chłopaków weszło chyba pod pociąg by ją dla mnie wydostać. Głupio mi, bo wysilili się, a ja tej gazety już nie chcę. Ludzie plują na tory i często korzystają z toalet w czasie postoju na dworcu. Wracam do tego samego sprzedawcy gazet On podaje mi nowy egzemplarz i stanowczo odmawia przyjęcia pieniędzy – takie rzeczy tylko w Indiach 🙂
Do Ajmer wybieram się na kilka godzin z Pushkar. To tylko pół godziny autobusem. Nie jest to chyba zbyt popularne miejsce, bo nie spotykam ani jednego turysty. Ajmer to najważniejsze miejsce w Rajastanie pod względem islamskiej historii i dziedzictwa kulturowego. Odwiedzam tomb Sufiego Khwaja Muin-ud-din Chishti, który zmarł w Ajmer w 1236 roku. Sam grób jest obudowany ażurowym murem. Obok jest meczet wybudowany w XVI wieku. Potem idę do Dhai-din-ka-Jhonpra, który ma być ruinami meczetu, ale na moje oko jest w bardzo dobrym stanie.
Jest bardzo gorąco. Idę do polecanej przez przewodnik restauracji. Robię to bardzo rzadko, bo zazwyczaj jest drogo i rozczarowuję się co do jedzenia. Tym razem jest nie inaczej, tyle, że sobie siedzę w klimatyzowanym pomieszczeniu.
Potem idę do świątyni Nasiyan. Jest to pierwsza świątynia Jainismu jaką oglądam. Z zewnątrz, bo do środka mogą wejść tylko wierni. W holu świątyni jest złota wystawa przedstawiająca koncepcję antycznego świata. Religia ta powstała 600 lat przed naszą erą. Dżynizm to nonteistyczna religia. Wyznawcy wierzą, że świat nigdy nie powstał i nigdy się nie skończy. Przechodzi on przez cykle składające się z czterech wieków.
W drodze powrotnej do Pushkar podziwiam piękną panoramę miasta, budynki na wzgórzu a w dole jezioro Ana Sagar. Ajmer jest oddzielony od Pushkar Górami Wężowymi.
Gdy z kilkudniowym wyprzedzeniem kupuję bilet na pociąg z Jammu do Ajmer (który jest 12 km od Pushkar) na liście oczekujących jest ponad sto osób przede mną. Pociąg odjeżdża po 18 tej. Gdy rano sprawdzam – kolejka zmniejszyła się o połowę. Kilka godzin przed odjazdem jestem już na miejscu trzecim. Pewna swego jadę na dworzec, zostawiając sobie niezbyt duży zapas czasowy. Wciąż jestem na trzecim miejscu, ale lista pasażerów jest już zamknięta. Pracownik dworca radzi mi zwrócić ten bilet, odebrać zwrot pieniędzy i kupić bilet bez miejscówki. Robię tak jak radzi. Tylko jest już zbyt późno by odebrać zwrot – to można zrobić najpóźniej 30 min przed odjazdem pociągu. Ląduję więc z dwoma biletami (jak się później okaże, wystarczył ten, który miałam, a drugiego nie uda mi się już zwrócić) i bez miejscówki. Pociąg według rozkładu będzie jechał 18 godzin. Jakiś pan na dworcu kupuje mi herbatę 🙂 Każą mi wejść do któregokolwiek wagonu klasy sleeper. Pani konduktorka znajduje mi miejsce, które będzie wolne przez najbliższych 7 godzin. Wokół wszystkie miejsca zajmuje zespół z Jaipur, wracający z wesela, na którym występowali. Pani konduktorka, jak mi później mówią poleciła im się mną zaopiekować 🙂 Chłopak (nie z zespołu), który ma miejsce nade mną i będzie wysiadał nad ranem ofiarowuje się dzielić swoje miejsce ze mną, odkąd przyjdzie osoba, która ma rezerwację. Niekończący się pochód panów z herbatą zapewnia mi uśmiech na twarzy:) Siedzę przy oknie. Słońce zbliża się do horyzontu. Wszystko wokół tonie w pomarańczowo złotej poświacie, która z czasem zmienia się w blado różową. Mijamy cegielnie, gdzie cegły wypala się tradycyjną metodą. Z cegieł budowane są kopuły, rozpala się w środku ogień i właz zamyka kolejnymi cegłami. Ludzie poznawani w pociągach i rozmowy z nimi – uwielbiam 🙂
Przez wagon przechodzi ladyboy (shemale) ubrana w czerwone sari. Co chwila klaszcze w dłonie i mężczyźni dają jej pieniądze, zwykle 10 rupii. Ona coś do nich mówi, jakby błogosławieństwo. Nie widziałam, by któryś z facetów nie dał jej kasy. Mimo, że w Indiach jest sporo ladyboys, to często trudnią się żebraniem w pociągach, bo ciężko im znaleźć pracę. Faceci dają im pieniądze by nie rzuciły ”klątwy” 🙂 Słyszałam też, że często pojawiają się na ślubach, czy gdy urodzi się dziecko i wtedy trzeba dać im o wiele więcej, za błogosławieństwo (a raczej za brak klątwy).
Pushkar przyciąga jak magnes. Zostaję tu sporo dłużej, niż na początku zaplanowałam. To małe miasteczko. Centralnym punkt stanowi jezioro, ze świętą wodą. Jak głosi legenda bóg Bramha upuścił tu kwiat lotosu i z ziemi zaczęła wypływać woda. Pushkar to święte miejsce dla Hindusów. Wielu przyjeżdża tu na oczyszczającą kąpiel w jeziorze. Wokół jeziora są 52 ghaty – schody na brzeg i ponad 400 świątyń. Najsłynniejszą z nich jest niewielka świątynia boga Brahmy. Mimo, że jest on najważniejszym z bogów hinduskich jest to jedna z bardzo niewielu (według legendy – jedyna) świątyń, która jest mu poświęcona. Jego pierwsza żona – bogini Savitri przeklęła go gdy za drugą żonę wziął dziewczynę z niższej kasty – Gayatri. Powiedziała, że będzie czczony tylko w tej jednej świątyni w Pushkar. Gdyby był czczony gdzie indziej, obróciłoby się to przeciwko wiernym.
Świątynia Brahmy jest w miasteczku. Świątynie poświęcone obu jego żonom – boginiom, znajdują się na wzgórzach, po dwóch stronach miasta. Rano wybieram się do świątyni Gayatri. Po drodze zaglądam do świątyni Bogini Kali, ale jest zamknięta. Świątynia Garyati jest malutka i różowa. Widok z góry piękny. Po południu wdrapuję się na wzgórze, gdzie jest świątynia Savitri. Jest ponad 40 stopni. U stóp schodów rozmawiam ze sprzedawcą wody. Wokół kręci się kobieta i niemiłosiernie brudne dzieci. Sprzedawca mówi, że jej mąż nie pracuje i jest dla niej bardzo niedobry. Ona i dzieci spędzają dnie na żebraniu. Obok nowo wybudowana kolejka linowa na szczyt. Jeszcze przed otwarciem. Za kilka tygodni przyjedzie Modi – premier Indii, na wielkie otwarcie. Droga na górę, piękne widoki, ale lekko nie jest w tym upale. Ze świątyni widać całą okolicę. Sprzedawca dewocjonaliów wyjaśnia mi całą historię pomiędzy Bogami 🙂 Gdy postanawiam schodzić widzę kilka małp siedzących na schodach. Strażnik świątyni, albo kolejki linowej mówi – monkeys ok. Gdy mijam Boga zaklętego w małpy (Hanuman), jeden z nich podchodzi do mnie, staje na tylnych łapach, jest niewiele mniejszy ode mnie. Zaczyna szarpać mój plecak. Krzyczę aaaa, don’t touch me. Strażnik patrzy na mnie, ale się nie rusza. Bogowie z zaciekawieniem przyglądają się. Ten najbliżej puszcza mój plecak. Korzystam z okazji i wbiegam na górę. Mówię do strażnika – monkeys not ok. Wtedy nadbiega rycerz. Ocieka wodą, jest przepasany ręcznikiem. Zaczyna machać rękami i coś wykrzykuje. Bogowie uciekają. To pan, który parzy herbatę w sklepiku. Chyba się właśnie kąpał. Mówi, że postoi tu chwilę i będzie odstraszał małpy i żebym się nie bała. Schodzę po stromych, wyślizganych kamiennych stopniach. Miliony przeszły tędy przede mną. Bogowie siedzą za zakrętem. Mimo, że pomiędzy skałami przebiega jakiś ogoniasty gryzoń, to boję się Bogów i patrzę tylko pod nogi. Na szczęście nie ruszają się ze swoich miejsc. Po raz pierwszy rozumiem katolicką doktrynę – jeden Bóg w trzech osobach. Znów rozmawiam z panem sprzedającym wodę. Rozmowa o religii i duchowości – nie pamiętam, kiedy ostatnio ktoś powiedział mi coś tak mądrego w tym temacie.
Zachody słońca nad jeziorem są piękne. W tym miejscu kręci się kilkoro żebrzących dzieci. Są natrętne. Głównie napastują turystów, ale widzę też, że nie omijają zamożnych Indian. Zwykle daję pieniądze kalekim i starym ludziom, zwłaszcza w Indiach. Dzieciom prawie nigdy. To tylko będzie je zachęcać do żebrania. Kobietom z dziećmi, zazwyczaj śpiącymi albo otępiałymi też nie, patrząc na biegające wokół hałaśliwe dzieci – raczej nie jest to normalne dziecięce zachowanie. Żal mi tych dzieci, ale nie mam też cierpliwości by przez 5 minut powtarzać w kółko – nie. Czuję się potem okropnie, bo czy mam prawo się na nie złościć? One już zostały skrzywdzone przez nieodpowiedzialnych dorosłych, którzy sprowadzili je na ten świat. Pytam w restauracji czy są tu np. świątynie wydające posiłki dla ubogich. Wiele świątyń tak robi. Pan mówi, że jest tu wiele organizacji charytatywnych i nikt nie chodzi spać głodny. Na ile to jest prawda to nie wiem. Nie daje mi to spokoju, więc pytam kilka innych osób i każdy mówi, że codziennie wydawane są posiłki.
Gdy zapada zmrok ogród pachnie obłędnie. Jest tylko 30 stopni, patrzę na gwiazdy. Każdego wieczoru z innej części miasta dobiega mnie głośna muzyka – sezon na wesela trwa.
Do Jammu dojeżdżam autobusem z Amritsar. Mimo, że kilka osób mi mówi, że nie warto tu przyjeżdżać, jadę właśnie do Jammu. Na powłóczenie się w Kaszmirze i Ladah nie wystarczy mi czasu (zgniły kompromis z samą sobą, by zobaczyć wszystko co chciałam), więc choć postawię tu nogę 🙂 Po drodze mijamy kilka wyschniętych koryt rzeki, woda pojawi się w nich w porze deszczowej.
Mój telefon przestaje działać. Ze względów bezpieczeństwa telefony na kartę są odcinane od sieci. Na ulicach trochę samochodów opancerzonych. W guesthouse właściciel wypełnia jakieś szczegółowe druki o mnie i robi mi zdjęcie. Ze względów bezpieczeństwa musi to umieścić w jakimś rejestrze on line. W Indiach prawie zawsze robią kopie paszportu i trzeba podać sporo informacji, ale tu pytań jest trzy razy więcej.
Pogoda się zmienia i jest przyjemnie. W guesthouse mogę normalnie spać nawet bez włączania wiatraka. Minibusem jadę do Bahu Fort. Droga do wejścia jest dziwnie długa, kręta, obstawiona straganami i dużą liczbą żebrzących. Przed wejściem na teren fortu każą zdjąć buty. Trochę to dla mnie dziwne, bo przynajmniej teoretycznie powinna być to budowla militarna. Potem okazuje się, że nie można wnosić aparatów fotograficznych ani telefonów. Rezygnuję więc z wejścia do środka. Kawałek dalej siadam by coś wypić i czytam przewodnik, który o forcie w zasadzie nic nie mówi i zastanawiam się gdzie iść dalej. Zagaduję dwóch chłopaków i oni mnie przekonują, że do fortu jednak warto wejść. Wracam, zostawiam aparat, telefon i buty w przechowalni. Od razu podchodzi do mnie jakiś facet, który prowadzi mnie do środka. Mówi, że jest policjantem. Ja mu mówię, że też jestem. Za bramą fortu tłum ludzi. Teraz orientuję się po co każą zdjąć buty. Fort poza samą bryłą budynku, dość małego zresztą jak na tego typu budowle, jest miejscem tłumnie odwiedzanym ze względu na świątynię, która znajduje się w środku. Facet prowadzi mnie do budynku, gdzie w dość małym pomieszczeniu kłębi się tłum mężczyzn. Mają w rękach jakieś podarki i najwidoczniej jest to najświętsze miejsce. Staję w progu a i tak parę osób mnie popycha. Wycofuję się, bo tłumy mnie trochę przerażają, a już zwłaszcza ogarnięte jakimś amokiem religijne tłumy. ”Policjant” się śmieje i prowadzi mnie do jakiegoś siedzącego najprawdopodobniej księdza czy innego świętego i każe podejść. Jedną z rzeczy które najbardziej nie lubię, to gdy ktoś próbuje mnie do czegoś zmuszać albo mną rządzić. Przeganiam więc natręta, patrzę chwilę na przepychających się dookoła ludzi i czym prędzej stamtąd czmycham. Tuż obok fortu jest jakiś park i tam idę. Okazuje się że to Akwarium. W środku w podziemiach jest dość mała ilość akwariów, a na ścianie rycina jak wyfiletować rybę na obiad 🙂 Siadam na ławce i podziwiam panoramę miasta. W oddali góry, w dole rzeka, a przede mną ściana budynków wznoszących się na wzgórzu.
Potem zaczyna padać i kryję się pod daszkiem jakiegoś budynku. Z mężczyzna, który tam pracuje rozmawiamy trochę o Indiach, a potem on mi mówi, że mam szczęście, że przyszłam do fortu akurat tego dnia (wtorek), bo to dzień wielkich celebracji w świątyni Kali – pijącej krew Bogini. Wolałabym chyba mieć mniej szczęścia w tej kwestii, bo może udałoby mi się tę świątynię zobaczyć.
Potem idę do innego parku, tuż obok, spaceruję i znajduję coraz to lepsze miejsca na zdjęcia. Są tu też jakieś VIPy, bo mijam kilka razy sporą grupę ludzi, których ochraniają policjanci i żołnierze z karabinami. Mimo, że w parku jest dużo koszy na śmiecie, pracownik parku wyrzuca je na skarpę za żywopłotem. Zaczyna znów padać i wracam do guesthouse.
Gdy w sklepie chcę kupić sucharki, bo brzuch mi wciąż dokucza, sprzedawca chyba źle mnie rozumie, bo rzuca mi paczkę podpasek, z miną jakby już były używane.
Do Amritsar dojeżdżam nocnym pociągiem z Haridwar. Guesthouse jest tuż obok wiaduktu, a z drugiej strony ma tory kolejowe. Jadę rowerową rikszą do Golden Temple – chyba najświętszej świątyni Shików. Jest to kompleks budynków układających się w zamkniętą przestrzeń. Złota świątynia jest na środku dużego zbiornika ze świętą wodą. Wszędzie pełno wiernych – mężczyzn ubranych w samą bieliznę. Przyszli tu zażyć oczyszczającej kąpieli. Panie też się kąpią, ale w osłoniętych kabinach. Obchodzę zbiornik dookoła i siadam w cieniu. Ci co się nie kąpią obmywają sobie stopy, dłonie i twarz, a także spryskują wodą głowę. Do środka Złotej Świątyni nie wchodzę. Kolejka zbyt długa, gorąco, a przede wszystkim nie chce znaleźć się w środku przepychającego się tłumu.
Potem szukam fryzjera, który pofarbuje mi włosy. Najpierw ktoś mnie kieruje do męskiego fryzjera. W Indiach chyba nie funkcjonuje pojęcie damskiego fryzjera. Kobiety chodzą do salonu piękności. Szukam więc salonu, co nie jest łatwe. Może to nie jest odpowiednia cześć miasta. Ludzie tradycyjnie pokazują to w tę, to w tamtą stronę, gdzie jednak nie znajduję tego, co szukam. W końcu jakiś chłopak prowadzi mnie wąskimi uliczkami, ostatni odcinek po świeżo wylanym betonie. Salon piękności odnaleziony. W środku dwie panienki zajęte bardziej swoimi makijażami i telefonami niż pracą. Trochę problemów komunikacyjnych i rezygnuję. Do swoich włosów mam może nietypowe podejście. Po prostu daje im żyć własnym życiem. Po kilku rozczarowujących doświadczeniach z przeszłości, przez lata unikałam obcinania włosów u fryzjera. Robiłam to albo sama, albo moja Mama, bądź aktualna miłość mojego życia 🙂 Potem wypróbowałam fryzjerkę poleconą mi przez Mamę i od tej pory tylko u niej się strzygę, zresztą raczej dość rzadko. Ona ma podobne włosy jak ja, więc zazwyczaj po prostu siadam w fotelu a ona strzyże mnie jak sama chce. Włosy mam lekko kręcone, rzadko kiedy je czeszę, ale raz w miesiącu farbuję. Gdy jestem daleko od mojej fryzjerki, a włosy kołtunią się na potęgę, co jest znakiem że potrzebują nożyczek, po prostu sama je obcinam. Odnajduję inny salon, który jest w wersji mini. Pani mówi dobrze po angielsku i podaje mi cenę za nałożenie henny. Dopiero gdy mam połowę głowy pokrytą farbą mówi, że ona nie zmywa tu głowy. W końcu za dodatkową opłatą zgadza się umyć mi głowę. Kiedy czekam aż kolor chwyci pani przyjmuje dwie inne klientki. Miejsca jest tak mało, że ledwo jest gdzie usiąść. Panie depilują sobie brwi i wąsy 🙂 Przy użyciu nitki – pierwszy raz to widzę. Salon piękności poza tym że nie odnawiany chyba od 20 lat jest po prostu brudny, łącznie ze śmieciami walającymi się po podłodze. Mini zlew który jest w salonie pomimo kranu nie ma bieżącej wody. Potem trochę żałuję, że po nałożeniu henny nie pojechałam od razu do guesthouse. Pani mi zmywa hennę wodą z wiaderka i to raczej oszczędnie. Włosy wyciera mi brudną ścierą. Gdy wracam do pokoju włosy zdążyły wyschnąć i uformować się w sztywną skorupę. Od razu myję włosy sama i znów stają się miękkie.
Rano idę obejrzeć Letni Pałac – Ram Bagh. Jest w remoncie. Spaceruje po ładnym parku, który jest na tyłach pałacu. Zagaduje mnie pan, emerytowany wykładowca akademicki, ojciec trzech zamężnych córek. Zadaje wszystkie standardowe pytania, łącznie z moimi zarobkami. Zaprasza, bym następnym razem zatrzymała się u jego rodziny.
Po południu jadę do granicy z Pakistanem Attari – Wagah. by obejrzeć ceremonię zamknięcia. Dojeżdżam tam shared riksza taxi – dzielonym z innymi tuk tukiem. Trafia mi się grupa kobiet z jednym chłopcem. Tuk Tuk dowozi nas około kilometra od granicy. Tam u ulicznego bagażowego zostawiam plecak i jak mówi kierowca mam się trzymać tej rodziny. Sporo osób idzie w kierunku przejścia granicznego. Idziemy w kolumnach, panie osobno, panowie osobno. Starsza kobieta w kolejce za mną powtarza non stop chelo, chelo (idź, idź), co mi działa na nerwy, niektórzy ludzie nie potrafią chyba być cicho. Przechodzimy przez odprawę osobistą, gdzie pani dotyka moje wszystkie zewnętrzne miejsca intymne. Tuż przed nami wejście na teren gdzie odbywa się ceremonia zostaje zamknięte. Według żołnierza nie ma już wolnych miejsc i więcej ludzi będzie wpuszczonych dopiero na sam koniec. Momentalnie robi się straszny tłok. Ja stoję przy samej barierce, a ludzi z tyłu się pchają. Nie znoszę tłumów. Podział na pani i panów rozpłynął się w tłumie. Żołnierz mi radzi iść do innego wejścia, bo cudzoziemców wpuszczają osobno. Udaje mi się przepchać na zewnątrz i przy wejściu dla VIPów i cudzoziemców jest pusto. Wchodzę bez problemu i znajduję dobre miejsce siedzące. Trybuny po obu stronach granicy są prawie pełne. Po indyjskiej stronie głośna muzyka i krzyki zagrzewane przez wodzireja. Najpierw kobiety z flagami biegną w stronę przejścia i zawracają. Potem zaczynają się tańce, tańczą tylko panie. Po stronie pakistańskiej widzę tylko górne trybuny. Nawet jeśli tam też gra muzyka to i tak bym nie usłyszała. Jednak reakcje ludzi wydają mi się bardziej stonowane. Stoją raczej spokojnie, machają flagami. Potem zaczyna się główna część ceremonii i z obu stron w kierunku przejścia maszerują żołnierze. Tuż przy bramie, która jest to otwierana, to zamykana odbywa się przedziwny spektakl, który zdecydowanie jest pokazem siły między tymi dwoma państwami, które do 1947 roku stanowiły jedność, a dziś mają dość skomplikowaną relację. Pakistańscy i indyjscy żołnierze wymachują nogami powyżej głowy i odgrywają swoje role. Tłum wrzeszczy, odróżniam tylko jedno słowo – Hindustan. W międzyczasie wbiegają grupy ludzi, którym nie udało się wcześniej wejść. Miejsca jest wystarczająco dużo i nie rozumiem czemu nie wpuścili więcej ludzi od razu. Na koniec ceremonii flagi obu państw zostają opuszczone i granica pozostaje zamknięta do rana. Ludzie pchają się w kierunku bramy granicznej. Czekam aż największy tłum przejdzie i zaczynam się sama pchać. Można podejść na odległość kilku metrów. To najbliżej jak mi się udało podejść do Pakistanu i na jakiś czas musi tak zostać.
W drodze powrotnej dzielę tuk tuk z grupą studentów z Kalkuty i Delhi.
Wieczorem jeszcze raz idę do Golden Temple. Jest znacznie chłodniej, a świątynia jest pięknie podświetlona. Siedzę nad brzegiem zbiornika, robię zdjęcia i widzę, że kolejka do środka jest tak samo duża jak poprzedniego dnia. Potem jakieś dziewczyny robią sobie ze mną zdjęcia. Na końcu podchodzi młody chłopka – Sikh. Chwile rozmawiamy, on pyta czy byłam w środku świątyni i mówi, bym nie wyjeżdżała póki jej nie zobaczę. Razem stajemy w kolejce, która się przesuwa szybciej, niż mi się zdawało i nikt się nie pcha. On mi opowiada o swojej religii i mówi, że jego tata jest księdzem w tej świątyni. Na moje pytania o brak celibatu wśród księży on się dziwi i mówi, że gdyby ksiądz nie miał żony to miałbym dużo grzesznych myśli. I nie można się z tym nie zgodzić 🙂
Sikhowie noszą turbany, często w przepięknych kolorach .Religia zabrania odsłaniać im włosy, a także obcinać ich. Kobiety też to obowiązuje, choć tylko kilka widziałam w turbanach. Zwykle noszą chusty przewieszone przez głowę, lub w ogóle nie zasłaniają włosów. By wejść do świątyni Shików każdy musi zakryć głowę. Przed wejściem są kosze z chustami, które można pożyczyć, gdy ktoś nie ma własnej, a także szatnia na buty. Przed wejściem na terem kompleksu przechodzi się przez płytki basen, by obmyć stopy. Gdy dopytuję czy Shikowie mają swój święty dzień w tygodniu na modlitwy tak jak Muzułmanie piątek, a Chrześcijanie niedzielę, jakiś pan z kolejki mówi, że dla nich wszystkie dni są równe i każdy jest dobry by przyjść do świątyni. Chłopak, który mi towarzyszy mówi, że pięć lat studiował grę na sześciu tradycyjnych instrumentach muzycznych, na których gra się w świątyni. Powiedział, że gdy skończy 25 lat zacznie pracę w Złotej Świątyni i że jest to co dzień transmitowane na cały świat. Będzie więc rodzajem religijnego celebryty :). U Shików, nie ma chyba czegoś w rodzaju mszy. Cały dzień gra religijna muzyka, a księża siedzą nad świętymi księgami. Chłopak pokazuje mi różne części świątyni, która ma trzy poziomy. Potem we własnych dłoniach podaje mi do picia świętą wodę. Umaczam tylko w niej usta, czuję, że jest słodka, resztę wylewam. Przez kolejnych kilka dni będę się zastanawiać czy to święta woda spowodowała moje kilkudniowe sensacje żołądkowe (na szczęście o niezbyt dramatycznym przebiegu).
Golden Temple jest prawdziwie złota, a właściwie złocona. Użyto do tego 750 kg złota. Błyszczy jako najcenniejszy klejnot całego kompleksu, we dnie i w nocy. Codziennie w świątyni serwowanych jest 60 – 80 tysięcy posiłków – za darmo. Wszystko z datków wiernych i odwiedzających.
Kaszmirska rodzina z pokoju obok częstuje mnie soloną herbatą. Wygląda jak chai – jest z mlekiem. Wypijam, ale za dolewkę dziękuję. Sól nie bardzo pasuje do herbaty:) Indianie zatrzymujący się w tanich guesthousach często podróżują z garami i gotują w pokojach na kuchenkach gazowych.
Do Haridwar dojeżdżam rano autobusem z Rishikesh. Prosto z autobusu chcę jechać na dworzec kolejowy, by kupić bilet na nocny pociąg do Amritsar. Kilku kierowców tuk tuków nie rozumie kiedy mówię, że chcę jechać na dworzec, idę więc na piechotę. Po drodze zatrzymuje się jakaś moto riksza i chłopak mówi, że podwiezie mnie za darmo. Po drodze dowiaduję się jak piękna jestem 🙂
Na dworcu ustawiam się w kolejce. Chłopak przede mną gapi się na mnie ponad moją poranną cierpliwość. Co jakiś czas tuż przy okienku jacyś ludzie wciskają się do kolejki. Gdy nachodzi moja kolej urzędnik po drugiej stronie okienka zaczyna liczyć kasę, coś wklepywać do komputera, rozmawia z kolegami a w końcu patrzy na coś w gazecie. Ja czekam. W końcu on się do mnie odzywa i okazuje się być całkiem miły. Wszystkie miejsca na nocny pociąg w klasie sleeper są sprzedane. To już wiem, bo poprzedniego dnia próbowałam kupić bilet w agencji turystycznej. Mimo wszystko kupuję bilet z listą rezerwową. Na bilecie jest wydrukowane że mam miejsce na liście rezerwowej numer 36 i 72, cokolwiek to znaczy – nie wnikam. Kiedy chcę kupić jeszcze jeden bilet pan mi mówi, że można tylko jeden. Wracam więc na koniec kolejki. W kolejce obok widzę wysokiego, zwalistego faceta odzianego w pomarańczowe szaty, typ co to sobie brzuchem toruje drogę w życiu. Nie chcę się po indyjsku gapić więc, co jakiś czas rzucam ukradkowe spojrzenia bo nie wygląda mi on na Indianina. Jest ubrany jak Baba, ale buty ma zdecydowanie nie babowe – oni zwykle noszą klapki lub są boso. Kolejka wolno się przesuwa. Gdy dochodzę do okienka trzech facetów wciska się przede mnie. Gdy protestuję jeden z nich mówi, że to pilne. Pewnie, moje bilety pilne nie są, mogę sobie przecież poczekać. Słyszę jakieś krzyki. W kolejce obok młody mężczyzna też wpycha się do kolejki (nie wiem o co w tym chodzi, ale każdy z wpychających się ma jakieś różowe papiery). Zwalisty facet pokazuje mu rękami, żeby poszedł na koniec kolejki, a gdy tamten nie reaguje pokazuje gestem, że mu złamie kark. W końcu widzę jak szarpie go za kołnierz koszuli. Gdy wreszcie wszyscy kolejkowi wpychacze kupili swoje bilety, nadchodzi moja kolej. Jako że postanawiam być zapobiegliwa, chcę kupić jeszcze dwa pozostałe bilety na pociągi nocne, jakie potrzebuję. Z kalendarzem w ręku szukam odpowiednich dat. Wszystkie bilety na mój następny pociąg też są wyprzedane, kupuję znów bilet z listą rezerwową i wracam na koniec kolejki po raz trzeci. Zaczepia mnie jakiś cudzoziemiec, który jest przede mną. To Francuz – Pierre. Rozmawiamy chwilę, gdy podchodzi do nas ten wielki facet i mówi do Pierre’a (który próbował go uspokoić, gdy tamten atakował wpychającego się faceta) ze sztywnym akcentem, że przez tego faceta co się wepchnął, on sam nie dostał biletu. Pierre mówi, że go rozumie, bo wpychanie się jest wkurzające, ale gdy zaczął szarpać i szturchać tamtego faceta stracił swoje racje. Tamten mówi – you shout up (zamknij się) i odchodzi. Patrzymy po sobie i zaczynamy się śmiać (gdy olbrzym się trochę oddali). Dalej zastanawiam się czy to mógł być Baba, bo oni są zawsze bardzo spokojni. A ten dziwny, agresywny cudzoziemiec zupełnie mi na Babę nie pasował.
Po raz trzeci przy okienku. Pan bierze mój pobazgrolony notes i uważnie przegląda strony. Zawsze wprawia mnie w osłupienie jak prywatność mało tu znaczy. Zapisuje mi numer pociągu tak zamaszyście, że robi dziury w kilku kartach. I w końcu sukces – ostatni bilet jest potwierdzony. Jeden trafny, dwa o jeden – jakby powiedział Dziadek.
Na zewnątrz czeka na mnie Pierre, bo pomyślał, że może potrzebuję pomocy z plecakiem 🙂 Dodatkowo okazuje się, że mam rezerwację w tym samym hotelu co on 🙂
Haridwar to najświętsze miasto Hindusów w stanie Uttarakhand. Bardzo dużo pielgrzymów tu przyjeżdża by dokonać oczyszczającej kąpieli w świętej rzece Ganges. Idę do Har-ki-Pairi Ghat – schodów docierających do rzeki. Dużo ludzi się kąpie. Spaceruję po kilku mostach które łączą oba brzegi. Następnym razem gdy tu przyjadę też się wykapię – woda jest bardzo czysta.
W Haridwar zatrzymuję się tylko na kilka godzin. Wieczorem mam pociąg, na który nie mam rezerwacji miejsca, mam więc perspektywę nocnej podróży rzeźnią. Muszę odpocząć na zapas i nie idę więc na wieczorną ganga aarti – ceremonię czczenia Gangesu. Bardzo wyraźnie pamiętam te ceremonie z Varanasi. Widziałam je trzy razy. Raz z łodzi na rzece, dwa razy siedziałam tuż koło odprawiających ceremonię. Ostatnim razem miałam niewiarygodne szczęście. Siedziałam w pierwszym rzędzie i gdy mistrz ceremonii rozdawał sznurki do dzwonów zawieszonych na ozdobnej konstrukcji wyciągnęłam nieśmiało rękę, bo jako kobieta i cudzoziemka nie wiedziałam czy to nie wbrew jakimś regułom. Mistrz dał mi jednak sznurek. A gdy nadszedł odpowiedni moment, stanął koło mnie i dał mi znak, bym zaczęła dzwonić. Po mnie dołączyli się inni wybrani. Ceremonia trwała około godziny i cały czas wszystkie dzwony dzwoniły.
Wieczorem Pierre odprowadza mnie na dworzec i znów niesie mój plecak. Tylko jedna kasa jest już otwarta, ta sama w której kupowałam bilety. I ten sam, tym razem zmęczony już pan tam siedzi. Bez większych nadziei podaję mu mój bilet i gdy on wypisuje numer mojego miejsca wykrzykuję oh, sir, więc jednak mam miejsce, to cudownie. On – zmęczony mówi – tak 🙂
Do Rishikesh dojeżdżam zUlangra autobusem, a właściwie trzema. Podróż zajmuje jedenaście godzin. Po drodze takie widoki, że cały czas siedzę z głową za oknem i robię zdjęcia. Nawierzchnia dziurawa strasznie, więc tak trzęsie, że ciągle uderzam obiektywem po oknie. Wzdłuż trasy żartobliwe teksty zachęcające kierowców to ostrożnej jazdy.
Właściwy Rishikesh jest głośnym, zatłoczonym miasteczkiem. Ja zatrzymuję się na wysokim brzegu pomiędzy wiszącymi mostami. Między drzewami ,w dole, widzę Ganges.
Spaceruję pomiędzy dwoma wiszącymi mostami Ram Jhula i Lakshman Jhula. Zaglądam do jednego z ashramów, których tu mnóstwo. Podziwiam piękną panoramę. W tle góry, w dole święta rzeka.
Pod wieczór siedzę nad rzeką i obserwuję religijne procesje. Po drugiej stronie zaczyna się jakaś celebracja, gromadzą się ludzie i dobiega mnie muzyka.
Jem obiad w restauracyjnym ogródku. Dziewczyna przy stole obok zaczyna rozciągać sobie mięśnie nogi. Zadziera nogę wysoko, a spódnica czy luźne spodenki opadają i odsłania się jej krocze (na szczęście) w majtkach. Dżizas, czy ja mam do tego jakiś radar, czy wiele osób nie wie, jak się zachować w miejscu publicznym.
Podróż przez życie
Podróż przez życie
Podróż przez życie
Czyli Raj na Zielonej Wyspie
Best of the UK and beyond in pictures.
Życie w Irlandii, Podróże, Pozytywne myślenie, Tarot