


















Jest 3 rano w Auckland gdy wstaję. Po pół godzinie wychodzę na przystanek autobusowy, muzyka jeszcze dudni w niektórych klubach, a po ulicach snują się grupy podpitych facetów. Jadę na lotnisko. Przy odprawie paszportowej celnik się pyta czy miałam udane urodziny 🙂 W samolocie nowozelandzkiej linii instrukcja bezpieczeństwa wyświetla się na ekranie w formie teledysku do muzyki z Men in Black 🙂
Przesiadka w Sydney. Idę do mojej bramki i proszę pracownicę chińskich linii lotniczych o wydrukowanie biletu, bo w Auckland nie mogli mi wydrukować biletu na ten lot. Ona mówi, że lot jest już zamknięty. Gdzieś dzwoni. Przychodzi jakiś facet i coś grzebie w systemie. Za mną staję facet, który mówi, że zgubił swój bilet na lotnisku. Słyszę jak pracownica linii mówi, że czekają jeszcze na pasażera, który na lotnisku zgubił swój paszport i musiał się wrócić do odprawy paszportowej po jakieś zaświadczenie. W końcu udaje im się otworzyć lot i mam bilet w ręku. Lot na trasie Sydney – Beijing to prawie 15 godzin, łącznie z około dwugodzinnym międzylądowaniem.
Z latania to lubię start, lądowanie i turbulencje. Długie loty nie należą do moich ulubionych. Prawie całą drogę czytam książkę.
Na lotnisku w Nanjing gdzie jest międzylądowanie nikt nawet nie pyta gdzie zamierzam się zatrzymać. Tego się obawiałam, bo nie wydrukowałam sobie rezerwacji. Gdy jeszcze w Melbourne występowałam o wizę do Chin musiałam przedstawić rezerwację na cały pobyt. Jak dostałam wizę to rezerwację zmieniłam na 4 dniową:) Przy prześwietlanie bagażu podręcznego celnik przeszukuje moją torebkę w poszukiwaniu zapałek których nie mam. Pudełko z tamponami ogląda wnikliwie, otwiera i natychmiast odkłada do torebki:)
Dochodzi północ gdy ląduję w Pekinie. Kiedy z bagażem opuszczam lotnisko słyszę wokół siebie tylko taxi, taxi. Bankomat na lotnisku znów mi robi problemy i zaczynam nienawidzić swojego banku. Jacyś faceci proponują kurs po rzekomo niskich cenach. Nie jestem na tyle zdesperowana, żeby skorzystać. Ostatecznie taksówka z licznikiem wybija połowę okazyjnej ceny lotniskowego naciągacza, jednak dowozi mnie nie do moje hostelu. Mówię kierowcy, że to nie tu ale on tylko się uśmiecha i gestem ręki pokazuje że to tu. Po kilku minutach takiej wymiany uwag werbalno niewerbalnych poddaję się i wysiadam. Recepcja tego hostelu jest jeszcze otwarta, chłopak pokazuje mi na mapie gdzie jest mój hostel. Gdy wychodzę mówi, żebym uważała na siebie. Dochodzi pierwsza w nocy. Gdy idę przez ciemne ulice to mam wrażenie, że wszystkie lekcje które dał mi Wszechświat poszły chyba w las. Na końcu jednej z ciemnych uliczek jest jakiś dziwny hotel, ale recepcjonistka nie wie gdzie jest mój hostel. Jestem bardzo zmęczona, bo to już druga noc gdy prawie nie śpię. Jest mi zimno. Przypomina mi się dzień sprzed kilku lat – mój pierwszy dzień w Indiach. Pod koniec dnia tylko jedno pytanie miałam w głowie – what the fuck I’m doing here??? Więc wiem, że jutro będzie lepiej, ale dziś ogarnia mnie frustracja. W końcu na ulicy widzę jakiegoś chłopaka. Jest odwrócony plecami gdy mówię excuse me. Odwraca się i to nie Chińczyk 🙂 Uff. Hiszpan, który uczy się chińskiego. Odczytuje mój adres zapisany po chińsku, pyta kogoś i łapie mi taksówkę. Po kilku minutach jestem w hostelu. Jest druga w nocy.
Rano (jest niedziela), ktoś mi mówi, że w poniedziałki Zakazane Miasto jest zamknięte. Więc zbieram się i jadę. Z kartką z napisanym po chińsku adresem. Pekin tonie w barwach jesieni. Zupełnie jakbym w ciągu kilkunastu godzin lotu odbyła też podróż w czasie. Z wiosny do jesieni.
Wsiadam do autobusu i kieruję się w stronę kierowcy żeby zapłacić za bilet. Ktoś krzyczy. Odwracam się i widzę panią, na specjalnym stanowisku w autobusie, która sprzedaje bilety. Bilet kosztuje 2 yuany. Najmniejszy banknot jaki mam to piątka. Pani zaczyna krzyczeć i ludzie wokół mnie przeszukują kieszenie. Ktoś mi rozmienia pieniądze 🙂
Zakazane miasto jest tuż przy placu Tienanmem, za Bramą Niebiańskiego Spokoju z wielkim portretem Mao na froncie. Kupuję bilet i spaceruję wokół imponujących budynków. Niestety do większości nie można wejść. Podziwiam więc architekturę i kolory. Zakazane Miasto jest ogromne. Nie udaje mi się zobaczyć wszystkiego. Zaliczam kilkukilometrowy spacer do przystanku autobusowego. Po drodze z daleka oglądam chyba codzienną uroczystość zdjęcia flagi na Placu Tienanmen. Gdy z kartką w ręku docieram do hostelu to czuję moc:)
Następnego dnia jadę w to samo miejsce. Najpierw długo spaceruję przez upatrzony poprzedniego dnia Park Zhongshan. Chyba w tym parku odnajduję radość z bycia w Chinach. Spaceruję i uśmiecham się do ludzi, bo to najbardziej uniwersalny z języków. Potem idę na Plac Tienanmen. Jest wielki. Z jednej strony jest ogromny gmach Muzeum Historii i Rewolucji Chin z drugiej Wielka Hala Ludowa. Na środku jest Mauzoleum Mao. Wejście bezpłatne. Jest już zamknięte ale specjalnie mi nie żal 🙂 Na tyłach placu jest Qianmen – brama Pekinu. Piękna, wielka budowla. Gdy kręcę się tam podchodzi jakiś lokals i nienagannym angielskim pyta skąd jestem. Wie, że II Wojna Światowa zaczęła się od ataku na Polskę. Pyta o moje plany na zwiedzanie Chin. Zegnamy się i po chwili nie mogę go wypatrzyć choć wokół było niewiele osób. Na Placu nie ma żadnej tablicy upamiętniają (cej ofiary masakry, która się tam odbyła.
Ciemno robi się już koło 17 tej. Chodzę po mieście. W McDonaldzie pokazuje palcem na rysunek herbaty. Na ścianie napis perfect moment. Może i tak 🙂 Przez przypadek trafiam na jedną ze snack street. Oglądam grillowane larwy, małe koniki morskie, ośmiornice. Z przerażeniem zauważam, że małe skorpiony czekające na swoją kolej na grillu, są nabite żywcem na patyki. Ruszają nóżkami i ogonami. Kupuje pieczone kasztany. Ponoć najlepsze są na Placu Piggale, ale tam sprzedawca nie chciał mi sprzedać jednego na spróbowanie. Tym razem ryzykuje i kupuję całą torebkę. Całkiem dobre. Z okna autobusu widzę spacerującego psa w ubraniu i butach.
Kolejnego dnia spotykam się z koleżanką. Nie udało nam się spotkać w Delhi, bo choroba mnie zmogła. Ona zdążyła się w tym czasie przeprowadzić do Pekinu. Wychodzę z hostelu odpowiednio wcześnie. W ręce kartka z adresem po chińsku. Mimo to ktoś kieruje mnie w zupełnie inna stronę. Błąkam się po różnych ulicach, pytam różnych ludzi. Chiny bez chińskiego łatwe nie są. Na spotkanie docieram spóźniona godzinę, ze łzami w oczach. Siedzimy w fajnym miejscu – Bookworm (mól książkowy), połączeniu księgarni, biblioteki i kawiarni. Potem jadę do Lama Temple a następnie kręcę się po uliczkach z hutongami. To tradycyjne chińskie domy. Parterowe i małe. Nie ma w nich łazienek, więc po drodze mijam wiele publicznych toalet.
Wygląda na to, że pieszy na pasach i na zielonym świetle nie ma jednak pierwszeństwa. Mam wrażenie, że kierowcy widząc przechodzących przez ulice wręcz przyspieszają. Mniejsze ulice przechodzę więc po irlandzku – tam gdzie mi pasuje, jak krowa po polu (uważając oczywiście na samochody). Wielopasmowe, tak jak w Indiach, razem z innymi pieszymi. Samochód może nadjechać z każdej strony, często pod prąd. Staram się jednak nie denerwować w myśl zasady kto jest bez winy…itd. Po kilku latach prowadzenia samochodu w Irlandii wjechałam pod prąd samochodem Taty na wielopasmowe rondo na Bielanach. Na swoją obronę mam to, że byłam pierwsza do skrętu i gdy światło się zmieniło wjechałam na rondo tak jak to robię w Irlandii. Nadjeżdżający z naprzeciwka kierowcy byli chyba w szoku, nikt nie trąbił, zatrzymali się i czekali, aż zawrócę.
Chiny a właściwie Chińska Republika Ludowa to państwo w Azji Wschodniej. Powierzchnia to 9.6 mln km2 – 3 największe państwo na świecie. Populacja pierwsza na świecie – prawie 1.4 miliarda ludzi.
Pekin jest stolica Chin od 850 lat. A cała historia Pekinu to 3000 lat. Populacja to około 20 milionów. Największe miasto w jakim byłam do tej pory. Pekin to najbardziej zanieczyszczone miasto na świecie. Smog oplata go przez większość dni w roku. Wiele osób nosi maski na twarzach. Mieszkańcy ochoczą dołączają się do zanieczyszczenia kopcąc wyjątkowo podle cuchnące papierosy.