















Do Queenstown dojeżdżam po południu. Pogoda jest piękna. Robienie zdjęć zostawiam jednak na następny dzień. Jestem strasznie zmęczona. Lokuję się w najtańszym hostelu w mieście. Za to widok z okna jest wart milion dolców. Dziewczyna z recepcji daje mi klucz do dorm, ale nie pasuje on do zamka. Schodzę jeszcze raz do recepcji, dwa piętra w dół i dostaję nowy klucz – ten też nie pasuje. Schodzę jeszcze raz, tym razem wściekła i mówię, że ma mi przynieść dobry klucz na górę. Po chwili ona przychodzi z kluczami, żaden z nich nie pasuje. Pojawia się chłopak, który jest z tego pokoju. Otwiera drzwi i okazuje się że wszystkie łóżka są zajęte. Dzięki temu, za tę samą cenę dostaję łóżko w mniejszym dorm.
Hostel jest ok, czysty, wbrew temu co było w opiniach w necie. Ludzie w hostelu wydają się mili, ale kiedy przysłuchuję się rozmowom to sama nie wiem. Głównym tematem jest seks, i to kto z kim go uprawiał w hostelach a także, kto widział innych uprawiających seks w dorm. Spałam w wielu hostelach, w różnych krajach, na różnych kontynentach i na szczęście jeszcze nigdy nie widziałam ludzi uprawiających tam seks. Jeden chłopak opowiada jak to po pijaku chciał wejść do łóżka dziewczyny która mu się podobała (nie wspominał, czy on się jej też podobał), zapomniał, że tego dnia ona opuściła już hostel i inny chłopak, który spał w tym łóżku nie był zachwycony tymi zalotami. Miła dziewczyna, z którą dzielę dorm opowiada mi, że chwilowo spotyka się z chłopakiem, który z randki w barze wyszedł niby do toalety, a tak naprawdę wrócił do hostelu nie mówiąc jej o tym. Ku mojemu zdziwieniu według niej nie był to powód, żeby z nim zerwać. Zwierza się ponadto że z jednej strony chciałaby mieć chłopaka i normalny związek, ale z drugiej strony nie będzie to proste skoro sypia z kim popadnie. Czuję się, jakbym wylądowała w jakiejś równoległej rzeczywistości.
Pierwszego dnia w Queenstown pada od rana. Chmury przykrywają góry. W zasadzie się cieszę, bo wciąż jestem zmęczona. Poza tym chyba przewiało mi szyję podczas skoku. Śpię do 10. Przez większość dnia czytam książkę. Po południu idę na spacer po mieście. Jest pięknie położone na zboczach gór otaczających jezioro Wakatipu. Kręcę się po mieście, potem idę do ogrodów, położonych nad brzegiem jeziora. Im dalej na południe południowej wyspy tym zimniej. Wiosna nieśmiało się tu zaczyna. Kwitną tulipany, pachną bzy i świeżo skoszona trawa. Obserwuję parę kaczek doglądających swoje dzieci. Przyglądam się różnym ptakom. Widzę jak męska kaczka napastuję żeńską, ale tej się to nie podoba i z głośnym kwakaniem i machając skrzydłami przegania niechcianego zalotnika :)Drzewa mają ten zarezerwowany dla wiosny odcień zieleni.
Nad brzegiem jeziora jest pomnik poświęcony nowozelandzkim żołnierzom, którzy zginęli w czasie pierwszej i drugiej wojny światowej. Prawie każde, miejsce, które odwiedziłam w Australii i Nowej Zelandii, ma taki pomnik. Przez to że formalnie głową obu tych państw jest monarcha brytyjski, muszą one wysyłać swoich żołnierzy, by walczyli w nie swoich wojnach. I gdyby (mam nadzieję, że to się nie zdarzy) Wielka Brytania toczyła nowe wojny, to żołnierze z obu tych krajów zasilą szeregi by walczyć o Koronę. Kiedy rozmawiałam z jednym z Australijczyków, dlaczego nie pozbędą się formalnego zwierzchnictwa Zjednoczonego Królestwa, to powiedział, że dla nich to też jest to jakaś gwarancja bezpieczeństwa. Oba te narody są małe jeśli chodzi o populację, i gdyby jakieś nieszczęście się zdarzyło to liczą na to że Brytyjczycy przemierzą świat by ich bronić.
Następnego dnia są moje urodziny. Ze względu na różnicę czasu (12 godzin z Polską) w tym roku są rozciągnięte na 2 albo i 3 dni 🙂 Już rano czekają na mnie miłe maile od bliskich. Wszechświat robi mi prezent i pogoda jest znacznie lepsza niż poprzedniego dnia. Słońce przebija się przez chmury. Wybieram się na Queenstown Hill – 907 mnpm. Trasa wiedzie przez las, a potem ścieżka wspina się coraz wyżej po otwartym terenie i panorama miasta, jeziora i gór jest jak na dłoni. Gdy jestem na szczycie chmury się rozwiewają. Poza Christchurch Nowa Zelandia uraczyła mnie przepięknymi widokami, i tym razem nie jest inaczej. Robię dużo zdjęć, choć one nie oddają piękna tego miejsca. W drodze powrotnej spotykam Irlandkę z Dublina, więc rozmawiamy co tam słychać na Zielonej Wyspie.
Obserwuję jak z innego wzgórza startują paralotniarze. Piękne 🙂
Dostaję mailem certyfikat ze skoku ze spadochronem. W czasie swobodnego spadania osiągnęliśmy prędkość 200 km na godzinę 🙂
Wieczorem idę na piwo z dwoma fajnymi koleżankami z hostelu i w ten sympatyczny sposób kończę ten miły dzień. Dostaję mnóstwo życzeń od rodziny i znajomych, bardzo to miłe 🙂
W mojej rodzinie 4 listopada to znacząca data, bo tego dnia urodziły się także moja Babcia i Ciocia.
Mailem dostaję certyfikat za skok ze spadochronem i wiadomość, że w ciągu swobodnego spadania mieliśmy prędkość 200 km na godzinę. Nic dziwnego, że mi szyję przewiało 🙂