Chłopak wgapiony w ekran telefonu przewraca się o wielką, betonową zaporę uliczną. Wstaje, najpierw podnosi i ogląda telefon, potem rozmasowuje kolana. Tacy jak on są wszędzie. Jak jakaś armia zombi podłączona do telefonów. Snują się środkiem chodnika, przystają na szczycie ruchomych schodów, wchodzą na ulicę bez spojrzenia czy nie nadjeżdża jakiś samochód. Idąc ulicą trzeba uprawiać slalom pomiędzy nimi. Albo z drugiej strony, za kółkiem wgapieni w gps, czy film jaki oglądają o mało nie rozjeżdżają ludzi na pasach. Podłączeni do facebooka ze swoim równoległym tamtejszym życiem. Każde wyjście do kina, fryzjera, obiad na mieście czy każdorazowa wizyta na lotnisku – wszystko musi być odznaczone.
Gdy w hostelowej sypialni światła gasną z każdego łóżka bije telefonowa łuna.
W niektórych knajpkach są napisy „we have wifi so you don’t need to talk to each other”, albo „no wifi so talk to each other”.
Kilka lat temu byłam z Mamą w Pradze i w jakieś sieciowej kawiarni byłyśmy jedynymi osobami które nie gapiły się w ekran telefonu lub laptopa.
Smutne to.