W Xi’an zostaję kolejne dwa dni. Metodą prób i błędów odnajduję bankomat, który wypłaca mi pieniądze i jadę jeszcze raz po bilet. Potem spaceruję po kilku parkach. Przypadkiem znajduję wrotkarnię – czy jak tam się nazywa miejsce gdzie ludzie jeżdżą na wrotkach i rolkach. Po południu wybieram się na spacer po murach miejskich. Można na nie wejść każdą z czterech bram – po jednej na każdą stronę świata. Z murów podziwiam miasto. Oglądam olbrzymie bloki mieszkalne, te w stylu komunistycznym i te nowo powstające. Mają co najmniej 35 pięter. Zastanawiam się ile ludzi w nich mieszka. Gdy zapada zmrok rozświetlają się lampiony wzdłuż murów. Prawie całą 14 kilometrową trasę towarzysz mi cudna muzyka instrumentalna. Jest pusto. Więcej ludzi jest tylko wokół każdej z bram.
Następnego dnia wracam do wrotkarni. Wybieram wrotki zamiast rolek. Po jednym okrążeniu moje ciało przypomina sobie, że kiedyś jeździłam na rolkach i łyżwach. Z podziwem obserwuję umiejętności innych. O mało się nie przewracam gdy dwóch chłopaków jadących bardzo szybko tyłem pod prąd prawie na mnie najeżdża. Inni, próbujący jakieś triki hamują tuż przede mną, gdy już w panice macham rękami 🙂 Bawię się świetnie i po chwili mocno przyspieszam. Wychodzę gdy się robi gęsto (zawsze w sporcie najbardziej boję się innych ludzi), a mi pot cieknie po plecach. Co ciekawe, na parkiecie wala się trochę petów, a niektórzy jeżdżą z papierosami w ręku mimo że jest to zamknięty budynek.
Idę do parku położonego na tyłach dworca kolejowego centrum. Jest duży i ładny. Do części wstęp jest płatny, więc sobie odpuszczam, tak samo jak seans w pobliskim kinie. James Bond jakoś mnie szczególnie nie kręci, ale od Melbourne nie byłam w kinie. Cena biletu jest wyższa niż w Dublinie.
W Melbourne z dwójką kuzynów oglądałam film Everest. Historia prawdziwa, jakich wiele się wydarzyło w górach. Moi kuzynowie uważali, że wprawdzie to smutna historia, ale ci ludzie są w pewnie sposób sobie winni, bo przecież sami tam poszli. A ja z kolei podziwiam bohaterów filmu. Bo mimo tego, że żadne z nich nie zdobywało Everestu, żeby tam umrzeć, to podjęli ryzyko, żeby realizować własne marzenia. I moim zdaniem lepiej tak umrzeć, niż kwitnąc na kanapie przed telewizorem. Każdy ma swoje marzenia i czy jest to wejście na Everest czy para szpilek za tysiąc dolców nie nam to oceniać.