Do Jammu dojeżdżam autobusem z Amritsar. Mimo, że kilka osób mi mówi, że nie warto tu przyjeżdżać, jadę właśnie do Jammu. Na powłóczenie się w Kaszmirze i Ladah nie wystarczy mi czasu (zgniły kompromis z samą sobą, by zobaczyć wszystko co chciałam), więc choć postawię tu nogę 🙂 Po drodze mijamy kilka wyschniętych koryt rzeki, woda pojawi się w nich w porze deszczowej.
Mój telefon przestaje działać. Ze względów bezpieczeństwa telefony na kartę są odcinane od sieci. Na ulicach trochę samochodów opancerzonych. W guesthouse właściciel wypełnia jakieś szczegółowe druki o mnie i robi mi zdjęcie. Ze względów bezpieczeństwa musi to umieścić w jakimś rejestrze on line. W Indiach prawie zawsze robią kopie paszportu i trzeba podać sporo informacji, ale tu pytań jest trzy razy więcej.
Pogoda się zmienia i jest przyjemnie. W guesthouse mogę normalnie spać nawet bez włączania wiatraka. Minibusem jadę do Bahu Fort. Droga do wejścia jest dziwnie długa, kręta, obstawiona straganami i dużą liczbą żebrzących. Przed wejściem na teren fortu każą zdjąć buty. Trochę to dla mnie dziwne, bo przynajmniej teoretycznie powinna być to budowla militarna. Potem okazuje się, że nie można wnosić aparatów fotograficznych ani telefonów. Rezygnuję więc z wejścia do środka. Kawałek dalej siadam by coś wypić i czytam przewodnik, który o forcie w zasadzie nic nie mówi i zastanawiam się gdzie iść dalej. Zagaduję dwóch chłopaków i oni mnie przekonują, że do fortu jednak warto wejść. Wracam, zostawiam aparat, telefon i buty w przechowalni. Od razu podchodzi do mnie jakiś facet, który prowadzi mnie do środka. Mówi, że jest policjantem. Ja mu mówię, że też jestem. Za bramą fortu tłum ludzi. Teraz orientuję się po co każą zdjąć buty. Fort poza samą bryłą budynku, dość małego zresztą jak na tego typu budowle, jest miejscem tłumnie odwiedzanym ze względu na świątynię, która znajduje się w środku. Facet prowadzi mnie do budynku, gdzie w dość małym pomieszczeniu kłębi się tłum mężczyzn. Mają w rękach jakieś podarki i najwidoczniej jest to najświętsze miejsce. Staję w progu a i tak parę osób mnie popycha. Wycofuję się, bo tłumy mnie trochę przerażają, a już zwłaszcza ogarnięte jakimś amokiem religijne tłumy. ”Policjant” się śmieje i prowadzi mnie do jakiegoś siedzącego najprawdopodobniej księdza czy innego świętego i każe podejść. Jedną z rzeczy które najbardziej nie lubię, to gdy ktoś próbuje mnie do czegoś zmuszać albo mną rządzić. Przeganiam więc natręta, patrzę chwilę na przepychających się dookoła ludzi i czym prędzej stamtąd czmycham. Tuż obok fortu jest jakiś park i tam idę. Okazuje się że to Akwarium. W środku w podziemiach jest dość mała ilość akwariów, a na ścianie rycina jak wyfiletować rybę na obiad 🙂 Siadam na ławce i podziwiam panoramę miasta. W oddali góry, w dole rzeka, a przede mną ściana budynków wznoszących się na wzgórzu.
Potem zaczyna padać i kryję się pod daszkiem jakiegoś budynku. Z mężczyzna, który tam pracuje rozmawiamy trochę o Indiach, a potem on mi mówi, że mam szczęście, że przyszłam do fortu akurat tego dnia (wtorek), bo to dzień wielkich celebracji w świątyni Kali – pijącej krew Bogini. Wolałabym chyba mieć mniej szczęścia w tej kwestii, bo może udałoby mi się tę świątynię zobaczyć.
Potem idę do innego parku, tuż obok, spaceruję i znajduję coraz to lepsze miejsca na zdjęcia. Są tu też jakieś VIPy, bo mijam kilka razy sporą grupę ludzi, których ochraniają policjanci i żołnierze z karabinami. Mimo, że w parku jest dużo koszy na śmiecie, pracownik parku wyrzuca je na skarpę za żywopłotem. Zaczyna znów padać i wracam do guesthouse.
Gdy w sklepie chcę kupić sucharki, bo brzuch mi wciąż dokucza, sprzedawca chyba źle mnie rozumie, bo rzuca mi paczkę podpasek, z miną jakby już były używane.