Do Amritsar dojeżdżam nocnym pociągiem z Haridwar. Guesthouse jest tuż obok wiaduktu, a z drugiej strony ma tory kolejowe. Jadę rowerową rikszą do Golden Temple – chyba najświętszej świątyni Shików. Jest to kompleks budynków układających się w zamkniętą przestrzeń. Złota świątynia jest na środku dużego zbiornika ze świętą wodą. Wszędzie pełno wiernych – mężczyzn ubranych w samą bieliznę. Przyszli tu zażyć oczyszczającej kąpieli. Panie też się kąpią, ale w osłoniętych kabinach. Obchodzę zbiornik dookoła i siadam w cieniu. Ci co się nie kąpią obmywają sobie stopy, dłonie i twarz, a także spryskują wodą głowę. Do środka Złotej Świątyni nie wchodzę. Kolejka zbyt długa, gorąco, a przede wszystkim nie chce znaleźć się w środku przepychającego się tłumu.
Potem szukam fryzjera, który pofarbuje mi włosy. Najpierw ktoś mnie kieruje do męskiego fryzjera. W Indiach chyba nie funkcjonuje pojęcie damskiego fryzjera. Kobiety chodzą do salonu piękności. Szukam więc salonu, co nie jest łatwe. Może to nie jest odpowiednia cześć miasta. Ludzie tradycyjnie pokazują to w tę, to w tamtą stronę, gdzie jednak nie znajduję tego, co szukam. W końcu jakiś chłopak prowadzi mnie wąskimi uliczkami, ostatni odcinek po świeżo wylanym betonie. Salon piękności odnaleziony. W środku dwie panienki zajęte bardziej swoimi makijażami i telefonami niż pracą. Trochę problemów komunikacyjnych i rezygnuję. Do swoich włosów mam może nietypowe podejście. Po prostu daje im żyć własnym życiem. Po kilku rozczarowujących doświadczeniach z przeszłości, przez lata unikałam obcinania włosów u fryzjera. Robiłam to albo sama, albo moja Mama, bądź aktualna miłość mojego życia 🙂 Potem wypróbowałam fryzjerkę poleconą mi przez Mamę i od tej pory tylko u niej się strzygę, zresztą raczej dość rzadko. Ona ma podobne włosy jak ja, więc zazwyczaj po prostu siadam w fotelu a ona strzyże mnie jak sama chce. Włosy mam lekko kręcone, rzadko kiedy je czeszę, ale raz w miesiącu farbuję. Gdy jestem daleko od mojej fryzjerki, a włosy kołtunią się na potęgę, co jest znakiem że potrzebują nożyczek, po prostu sama je obcinam. Odnajduję inny salon, który jest w wersji mini. Pani mówi dobrze po angielsku i podaje mi cenę za nałożenie henny. Dopiero gdy mam połowę głowy pokrytą farbą mówi, że ona nie zmywa tu głowy. W końcu za dodatkową opłatą zgadza się umyć mi głowę. Kiedy czekam aż kolor chwyci pani przyjmuje dwie inne klientki. Miejsca jest tak mało, że ledwo jest gdzie usiąść. Panie depilują sobie brwi i wąsy 🙂 Przy użyciu nitki – pierwszy raz to widzę. Salon piękności poza tym że nie odnawiany chyba od 20 lat jest po prostu brudny, łącznie ze śmieciami walającymi się po podłodze. Mini zlew który jest w salonie pomimo kranu nie ma bieżącej wody. Potem trochę żałuję, że po nałożeniu henny nie pojechałam od razu do guesthouse. Pani mi zmywa hennę wodą z wiaderka i to raczej oszczędnie. Włosy wyciera mi brudną ścierą. Gdy wracam do pokoju włosy zdążyły wyschnąć i uformować się w sztywną skorupę. Od razu myję włosy sama i znów stają się miękkie.
Rano idę obejrzeć Letni Pałac – Ram Bagh. Jest w remoncie. Spaceruje po ładnym parku, który jest na tyłach pałacu. Zagaduje mnie pan, emerytowany wykładowca akademicki, ojciec trzech zamężnych córek. Zadaje wszystkie standardowe pytania, łącznie z moimi zarobkami. Zaprasza, bym następnym razem zatrzymała się u jego rodziny.
Po południu jadę do granicy z Pakistanem Attari – Wagah. by obejrzeć ceremonię zamknięcia. Dojeżdżam tam shared riksza taxi – dzielonym z innymi tuk tukiem. Trafia mi się grupa kobiet z jednym chłopcem. Tuk Tuk dowozi nas około kilometra od granicy. Tam u ulicznego bagażowego zostawiam plecak i jak mówi kierowca mam się trzymać tej rodziny. Sporo osób idzie w kierunku przejścia granicznego. Idziemy w kolumnach, panie osobno, panowie osobno. Starsza kobieta w kolejce za mną powtarza non stop chelo, chelo (idź, idź), co mi działa na nerwy, niektórzy ludzie nie potrafią chyba być cicho. Przechodzimy przez odprawę osobistą, gdzie pani dotyka moje wszystkie zewnętrzne miejsca intymne. Tuż przed nami wejście na teren gdzie odbywa się ceremonia zostaje zamknięte. Według żołnierza nie ma już wolnych miejsc i więcej ludzi będzie wpuszczonych dopiero na sam koniec. Momentalnie robi się straszny tłok. Ja stoję przy samej barierce, a ludzi z tyłu się pchają. Nie znoszę tłumów. Podział na pani i panów rozpłynął się w tłumie. Żołnierz mi radzi iść do innego wejścia, bo cudzoziemców wpuszczają osobno. Udaje mi się przepchać na zewnątrz i przy wejściu dla VIPów i cudzoziemców jest pusto. Wchodzę bez problemu i znajduję dobre miejsce siedzące. Trybuny po obu stronach granicy są prawie pełne. Po indyjskiej stronie głośna muzyka i krzyki zagrzewane przez wodzireja. Najpierw kobiety z flagami biegną w stronę przejścia i zawracają. Potem zaczynają się tańce, tańczą tylko panie. Po stronie pakistańskiej widzę tylko górne trybuny. Nawet jeśli tam też gra muzyka to i tak bym nie usłyszała. Jednak reakcje ludzi wydają mi się bardziej stonowane. Stoją raczej spokojnie, machają flagami. Potem zaczyna się główna część ceremonii i z obu stron w kierunku przejścia maszerują żołnierze. Tuż przy bramie, która jest to otwierana, to zamykana odbywa się przedziwny spektakl, który zdecydowanie jest pokazem siły między tymi dwoma państwami, które do 1947 roku stanowiły jedność, a dziś mają dość skomplikowaną relację. Pakistańscy i indyjscy żołnierze wymachują nogami powyżej głowy i odgrywają swoje role. Tłum wrzeszczy, odróżniam tylko jedno słowo – Hindustan. W międzyczasie wbiegają grupy ludzi, którym nie udało się wcześniej wejść. Miejsca jest wystarczająco dużo i nie rozumiem czemu nie wpuścili więcej ludzi od razu. Na koniec ceremonii flagi obu państw zostają opuszczone i granica pozostaje zamknięta do rana. Ludzie pchają się w kierunku bramy granicznej. Czekam aż największy tłum przejdzie i zaczynam się sama pchać. Można podejść na odległość kilku metrów. To najbliżej jak mi się udało podejść do Pakistanu i na jakiś czas musi tak zostać.
W drodze powrotnej dzielę tuk tuk z grupą studentów z Kalkuty i Delhi.
Wieczorem jeszcze raz idę do Golden Temple. Jest znacznie chłodniej, a świątynia jest pięknie podświetlona. Siedzę nad brzegiem zbiornika, robię zdjęcia i widzę, że kolejka do środka jest tak samo duża jak poprzedniego dnia. Potem jakieś dziewczyny robią sobie ze mną zdjęcia. Na końcu podchodzi młody chłopka – Sikh. Chwile rozmawiamy, on pyta czy byłam w środku świątyni i mówi, bym nie wyjeżdżała póki jej nie zobaczę. Razem stajemy w kolejce, która się przesuwa szybciej, niż mi się zdawało i nikt się nie pcha. On mi opowiada o swojej religii i mówi, że jego tata jest księdzem w tej świątyni. Na moje pytania o brak celibatu wśród księży on się dziwi i mówi, że gdyby ksiądz nie miał żony to miałbym dużo grzesznych myśli. I nie można się z tym nie zgodzić 🙂
Sikhowie noszą turbany, często w przepięknych kolorach .Religia zabrania odsłaniać im włosy, a także obcinać ich. Kobiety też to obowiązuje, choć tylko kilka widziałam w turbanach. Zwykle noszą chusty przewieszone przez głowę, lub w ogóle nie zasłaniają włosów. By wejść do świątyni Shików każdy musi zakryć głowę. Przed wejściem są kosze z chustami, które można pożyczyć, gdy ktoś nie ma własnej, a także szatnia na buty. Przed wejściem na terem kompleksu przechodzi się przez płytki basen, by obmyć stopy. Gdy dopytuję czy Shikowie mają swój święty dzień w tygodniu na modlitwy tak jak Muzułmanie piątek, a Chrześcijanie niedzielę, jakiś pan z kolejki mówi, że dla nich wszystkie dni są równe i każdy jest dobry by przyjść do świątyni. Chłopak, który mi towarzyszy mówi, że pięć lat studiował grę na sześciu tradycyjnych instrumentach muzycznych, na których gra się w świątyni. Powiedział, że gdy skończy 25 lat zacznie pracę w Złotej Świątyni i że jest to co dzień transmitowane na cały świat. Będzie więc rodzajem religijnego celebryty :). U Shików, nie ma chyba czegoś w rodzaju mszy. Cały dzień gra religijna muzyka, a księża siedzą nad świętymi księgami. Chłopak pokazuje mi różne części świątyni, która ma trzy poziomy. Potem we własnych dłoniach podaje mi do picia świętą wodę. Umaczam tylko w niej usta, czuję, że jest słodka, resztę wylewam. Przez kolejnych kilka dni będę się zastanawiać czy to święta woda spowodowała moje kilkudniowe sensacje żołądkowe (na szczęście o niezbyt dramatycznym przebiegu).
Golden Temple jest prawdziwie złota, a właściwie złocona. Użyto do tego 750 kg złota. Błyszczy jako najcenniejszy klejnot całego kompleksu, we dnie i w nocy. Codziennie w świątyni serwowanych jest 60 – 80 tysięcy posiłków – za darmo. Wszystko z datków wiernych i odwiedzających.
Kaszmirska rodzina z pokoju obok częstuje mnie soloną herbatą. Wygląda jak chai – jest z mlekiem. Wypijam, ale za dolewkę dziękuję. Sól nie bardzo pasuje do herbaty:) Indianie zatrzymujący się w tanich guesthousach często podróżują z garami i gotują w pokojach na kuchenkach gazowych.