Ulangra, Uttrakhand

ZGbD3fpxdW6ySCbPnX

m0PYTBhEdmreap8dXX

opRlq5MiA2Gmvbj4VX

YopooUlBB1EHXEGD4X

 

E8uN02WqoJQr14m4nX

LLqhsKOdcn7rh7HHeX

2GRVU8DThxbv118QbX

z4WB0l3Y2BYtBWFPUX

cAaHZ8NypvabNqizCX

 

Hov5OsYurSmZYHCZZX

VFypnGrgz8VMHUA3OX

wTlutHIsYazYh002bX

tq3ChaGawtugYuAaoX

 

jVByn7wwnleS5wEY5X

 

DvnFOZzgYq4qNU1ihX

QPYJgFvlftFtWUKIdX

1lAIhmpJXO2USwugRX

MadBEMknY10zKnP35X

 

fMQlG3H0CagSMSNPNX

CmeF0Flem5Nh3ZmiWX

3AAi11oG5HlX2og7vX
sBbZWW4mxnlI4wBhoX

 

ab9qrISEjIh08DvkUX

ZU2B9uXQsMK1I5p6rX

kmOiU9GI5extuR9kkX

GCBy3pxLbvvGuKpzOX

3XqQbXtoxAmfRamuSX

Qi4FCcHgd1hjzth02X

IMG_2819s

IMG_3050S

IMG_3059S

IMG_2811s

IMG_2788s

IMG_2912s

IMG_2901s

IMG_2955s

IMG_2956s

IMG_2958S

IMG_2989S

IMG_2789s

IMG_2837s

 

Do wsi rodzinnej mojej koleżanki mamy jechać autobusem. Potem ona zmienia zdanie, jedziemy jeepem, takim rodzajem minibusa, bo ma być wygodniej. Kierowca jeepa, znajomy koleżanki przyjeżdża w pobliże jej domu. W środku siedzi już kilka osób. Kierowca pokazuje mi bym usiadła z tyłu, obok starszej pary. Ale gdy moja koleżanka ma usiąść obok nas (są miejsca tylko dla trzech osób) wiem, że komfortowo nie będzie wcale. Siadamy w końcu obok kierowcy. Z tyłu cztery osoby i w przestrzeni bagażowej, gdzie zamontowano ławeczki pięć osób. Przez dłuższy czas trwa kłótnia, kto będzie siedział przy oknie, kto z tyłu, a kto koło własnego męża. Podróż trwa 18 godzin i jest koszmarna. Siedzę koło kierowcy i za każdym razem, gdy on zmienia biegi uderza mnie w nogę, której nie mam gdzie upchnąć. Koleżanka doradza, bym jedną nogę trzymała z drugiej strony drążka zmiany biegów, ale wizja kierowcy trzymającego ciągle rękę między moimi nogami nie jest zachwycająca.

Dwie pasażerki z tyłu ciągle rzygają, brzydzę się podejść do samochodu po postoju, z obu stron jest cały ufajdany. Rano dostrzegam na swoich spodniach jakieś ślady. Kalkuluję czy pasażerka za mną mogła mnie jakimś cudem obrzygać. Jednak nie, to bananki wgniotły mi się w spodnie 🙂

Odkąd robi się widno podziwiam widoki przez okno. Jedziemy przez cudny górzysty teren. W dole płynie rzeka.

Na miejsce dojeżdżam wykończona. Za mną trzy noce: w samolocie/na lotnisku, w pociągu i w jeepie. Wieś jest przepięknie położona. Wszędzie tarasowe pola, w oddali wysokie góry i kilka ośnieżonych szczytów. Na mapie w przewodniku nie ma ani tej wsi, ani najbliższego miasteczka, oddalonego o 5 km. Stąd do granicy z Tybetem jest już niedaleko. Na mapie w tej okolicy widzę siedmiotysięczniki.

Do wsi nie przyjeżdżają nigdy żadni cudzoziemcy, więc budzę powszechne zainteresowanie. Ludzie, a w zasadzie głównie kobiety bardzo ciężko tu pracują. Wstaje się rano, bardzo rano, koło piątej. Przygotowuje jedzenie, karmi krowy, bawoły, woły, co kto ma. Kuchnia i łazienka to osobne budynki. Nawet w domu, który dopiero jest w budowie, oba te pomieszczenia nie są uwzględnione w bryle głównego budynku. Pranie – tylko ręczne, w zimnej wodzie. Ok, póki nie trzeba prać kap na łóżka.

Dzieci nie noszą pieluch, więc wszystko jest obsikane i nie tylko. Małe dzieci mają często znaki na czole, przeciw urokowi/złemu spojrzeniu.

Gotuje się kilka razy dziennie. W kuchni na klepisku jest palenisko. Tu gotuje się główne posiłki, a także robi roti. Po podsmażeniu wrzuca się placki do ognia na przypieczenie i pod wpływem temperatury wybrzuszają się.

Wieczorami pomagam w ścinaniu trawy dla bawoła. Moje ubogie słownictwo w hindi nie obejmuje rolnictwa:) A na migi zupełnie nie mogę się połapać, które kłosy zboża są dobre na mąkę, a które nie.

Kobiety i młode dziewczyny łupią kamienie i noszą w wiadrach na plecach. Tych połupanych na drobno kamieni używa się do poprawiania paleniska.

Kobiety do roboty w polu noszą złotą biżuterię. Co kto ma. Im więcej tym lepiej :)W czasie okresu kobieta nie może przechodzić przez miejsca, których używa się do organizowania religijnych uroczystości.

Wieczorami ze wzgórz wzbijają się obłoki ważek.

Przy jednym z dwóch wejść do wsi mieszka rodzina z najniższej kasty. I oni i ich dom wyglądają tak samo jak inne. Ale nikt ich nie zaprosi do domu, nie pozdrowi pierwszy. Gdy przyjdą ugości się ich herbatą – na zewnątrz. Po czym muszą umyć po sobie szklanki, potem ktoś z gospodarzy umyje je jeszcze raz.

Ludzie tu używają czasem popiołu z paleniska do mycia zębów.

W najbliższym miasteczku kupuję papier toaletowy, w sklepie papierniczym. Stoi na półce razem z notatnikami i długopisami.

Pan naprawia mi oba plecaki, wszystko mi się powoli drze. Obserwuję jak zszywa komuś sandały. Gdzie indziej pewnie byłyby już na śmietniku. Bardzo podoba mi się to, że prawie wszystko można tu naprawiać.

W lokalnym zakładzie fotograficznym fotograf robi zdjęcia na automatycznym programie. Zwykle na tle zasłony w drzewa. Zakład pełen jest zdjęć klientów upozowanych i obramowanych serduszkami i kwiatuszkami.

Wioskowy nauczyciel opowiada mi o swojej pracy, a potem pyta czemu nie czeszę włosów. Widać ten problem dociera już na szczyty 🙂

Kobiety w różnym wieku, poprzez moją koleżankę dopytują czemu nie mam męża. Jedna boi się męża co ją bije, jak sobie popije, inną mąż zdradza od dwóch lat ze szwagierką. Ale czemu ja nie mam męża???

W tej i okolicznych wsiach kwiecień to czas wielu religijnych obchodów. Nawet ci, którzy na co dzień mieszkają i pracuję daleko stąd wracają w rodzinne strony by wziąć w tym udział. Niestety wiele małych owieczek przymusowo poświęci swoje życie by pomóc ludziom w ich religijnych obrządkach.

 

W okolicy jest dużo bardzo jadowitych węży i skorpionów. O skorpionach dowiaduję się ostatniego dnia, bo wcześnie pogubiłyśmy się w tłumaczeniach 🙂

 

Kolkata, or rather Delhi, India

IMG_2737s

IMG_2733s

IMG_2724s

IMG_2727s

IMG_2725s

IMG_2730s

Na lotnisku w Bangkoku w kolejce do odprawy na lot do Kalkuty prawie sami Indianie. Tuż przede mną stoi biała dziewczyna. Jest ubrana w mini spódnicę, a jej bluzka na ramiączka ma takie dziury pod pachami, że widać jej cały wściekle różowy stanik i brzuch. Nerwowo przepakowuje torby. Widzę jak jakiś chłopak z kolejki robi jej ukradkiem zdjęcia. Niby nie moja sprawa, ale zagaduję ją czy tylko przesiada się w Kalkucie czy leci do Indii. Jednak zamierza podróżować po Indiach. I kiedy się odzywa orientuję się, że ona wcale nie przepakowywała swoich toreb nerwowo, ona jest po prostu bardzo pijana 🙂 Mówię jej, że widziałam jak ktoś jej robił zdjęcia. Mówi, że przebierze się przed lotem. Po raz pierwszy w życiu każą mi pokazywać kartę kredytową, przy użyciu której kupiłam bilet. Dodatkowo pytają o nazwę hotelu, gdzie mam rezerwację. Nie mam żadnej, ale jakoś wygrzebuję z pamięci nazwę wstrętnego miejsca gdzie zatrzymałam się w Delhi trzy lata temu. Lot jest grubo po północy i ląduję nad ranem w Kalkucie. Celnik każe mi wielokrotnie przykładać palce do skanera linii papilarnych, których zresztą chyba nie mam 🙂 Potem pyta o hotel gdzie mam rezerwację i okazuje się że prawie dobrze pamiętałam nazwę tego miejsca, bo oni mają to wszystko w systemie. Celnik pyta czy sama zamierzam podróżować, a potem z niedowierzaniem czy zgrozą kręci głową.

W Kalkucie tym razem niestety nie zostanę ani jednego dnia. Kalkuta – miasto, które trzy lata temu dało mi nieoczekiwanie wytchnienie od intensywnych indyjskich przeżyć i doświadczeń. Miasto kontrastów, biedy, kontrowersyjnej Matki Teresy, pięknych starych budynków, miłych ludzi i cudnego, marmurowego pałacu pełnego bezcennych dzieł sztuki. Miasto w którym ledwie kilka dni wcześniej zawalił się nowo budowany wiadukt zabijając 27 osób a raniąc ponad 80.

Czekam do rana na lotnisku. Jedyny bankomat nie współpracuje z moją kartą. Na szczęście mam jeszcze sporo rupi po moim ostatnim pobycie w Indiach. Taksówką jadę na dworzec kolejowy. Z okna widzę dużo młodych mężczyzn w szortach. Czy ja to mogłam wcześniej przeoczyć, czy to zmiany?

Na dworcu potwierdzam mój numer miejsca, znajduję działający bankomat i rozmawiam z jakąś parą, która była bardzo miła i przypilnowała mi plecaka. Tym razem nie jadę klasą sleeper. ale 3AC. Koleżanka stanęła chyba na głowie by zdobyć dla mnie ten bilet. Dogaduję się ze współpasażerami i zamieniam dolne łóżko na górne. Każdemu to chyba pasuje. Ja potrzebuje spać od razu, a zawsze na dolnym łóżku ludzie siedzą w ciągu dnia, zanim rozłożone zostaje środkowe – na noc. Większych rozmiarów pani jest zadowolona, że nie będzie musiała wdrapywać się na górę. W cenie biletu komplet pościeli i jak się później okaże niezliczona ilość przekąsek i dań serwowanych przez obsługę pociągu. Jedyny minus – na oko około roczna dziewczynka, choć bardziej mały potwór, który drze pysk przez większość podróży. Żałuję, że zepsute słuchawki wyrzuciłam w Bangkoku, przydałyby się jako zatyczki do uszu. Starsza z kobiet (do końca nie potrafię zdecydować czy to mama czy babcia) w końcu sama płacze z bezsilności. I choć to pewnie ich wina, że przyuczyli bachora by ich terroryzował, to i tak podziwiam ich cierpliwość. Jestem tak zmęczona, że ryki nie przeszkadzają mi w spaniu, tylko wkurzają kiedy czytam książkę. Posyłam im od czasu do czasu bazyliszkowe spojrzenia.

Pociąg spóźnia się tylko dwie godziny. Koleżanka czeka na mnie na peronie. W Indiach by wejść na peron, jeśli nie jest się podróżnym. trzeba wykupić bilet – wejściówkę 🙂

W metrze strasznie długie kolejki do kas biletowych. Robię więc to po indyjsku. Koleżanka zostaje z tyłu a ja podchodzę do samych kas i zdziwiona pytam gdzie są kasy dla kobiet. W metrze nie ma, ale miły pan przepuszcza mnie. Jedziemy jedną stację. Przy wysiadaniu wyskakuję jak z katapulty, gdy ludzie z tyłu zaczynają się pchać. Kolejną linią jedziemy do stacji New Ashok Nagar. Bardzo mi się tam podoba. Pierwsza sypialnia Delhi, w jakiej jestem. Kiedyś, myśląc o pracy w Indiach mówiłam – wszędzie, tylko nie w Delhi. Pewnie dlatego, że Delhi zrobiło na mnie dość szokujące wrażenie. Ale tym razem Delhi bardzo mi się podoba. Biorę prysznic i jadę do New Delhi Main Bazar. Tam spędziłam pierwsze i ostatnie dni w Indiach trzy lata temu. W 10 minut kupuję przewodnik i wszystkie potrzebne mi rzeczy. Koleżanka pożyczyła mi kartę sim, więc po raz pierwszy od czasów Australii mam działający telefon. Właściwie zupełnie za tym nie tęskniłam. Rozmawiam z chłopakiem od doładowania telefonów i mówię mu o wstrętnym „hotelu”, gdzie kiedyś się zatrzymałam. On wie, o którym miejscu mówię i twierdzi, że tam mieszkają prostytutki. Kiedy ja tam byłam to żadnych nie widziałam, ale miejsce jest upiorne. Może jeszcze zmieniło się na gorsze. Piję bananowe lassi w restauracji, gdzie zjadłam swój pierwszy indyjski posiłek i wzruszam się bardzo 🙂 Main Bazar wygląda inaczej. Brakuje mi śmieci na ulicach. Spaceruję po wąskich uliczkach, odnajduję ukryty za murami chrześcijański cmentarz. Imiona na większości nagrobków mało indyjskie, nawet na świeżych grobach.

Chennai by tuk tuk

IMG_2615nowyIMG_2572cccccccIMG_2557vvvvvvvvvIMG_2552vvvvvvvIMG_2549vvvvvvvvIMG_2559ccccccccccc
IMG_2582vvvvvIMG_2536vvvvvvvvvIMG_2489ccccccccIMG_2482nowy

 

W Chennai wybrałam się 2 razy do kina. Pierwszy film Fast and Furious 7 podobał mi się znacznie bardziej niż się spodziewałam. Kino było w centrum handlowym i poszłam na seans przed weekendem. Centrum handlowe to doświadczenie zupełnie inne niż w Europie. Przed wejściem do środka każdy jest sprawdzany łącznie z bagażem. Zazwyczaj mam w plecaku aparat i jestem pouczana, że mogę robić sobie selfie ale nie można fotografować obiektu:) W środku mało ludzi, komfortowa temperatura i sklepy z zaporowymi dla większości mieszkańców Indii cenami. Przed wejściem do kina kolejna kontrola i baterię z aparatu muszę oddać 🙂 Będzie do odbioru po filmie. Film – kino akcji, ale bardzo cieszyłam się, że go obejrzałam. Ta część zadedykowana tragicznie zmarłemu Paulowi Walkerowi Miła odmiana od spędzania 23 godzin dziennie w łóżku.

Na drugi film wybrałam się w sobotę i okazało się, że bilety do kina sprzedają się jak ciepłe bułeczki. Był bardzo mały wybór filmów angielskojęzycznych a filmy indyjskie nie mają napisów. Wybrałam więc film Piku w oryginale. Kino znajdowało się na dole jakiegoś budynku. Kupiłam chyba jeden z ostatnich biletów, bo siedziałam w ostatnim rzędzie. Sala pełna. Część ludzi przyszła z małymi dziećmi a nawet niemowlętami. Dzieci w trakcie filmu płakały albo gadały i nikt nie zwracał na to uwagi. Podczas całego seansu dużo ludzi wchodziło i wychodziło z sali świecąc sobie telefonami. Z obu moich stron siedzieli młodzi mężczyźni. Jeden z nich przed filmem pytał mnie czy znam hindi 🙂 i częstował popcornem. Każdy z 4 siedzących koło mnie facetów odbierał telefon w trakcie filmu i bez ściszania głosu prowadził rozmowy. Podobnie jak wiele innych osób w kinie. Co do filmu to pomimo braku znajomości hindi wydaje mi się, że zrozumiałam większość 🙂 Główna bohaterka o imieniu Piku jest dziewczyną przed 30tką, z zamożnego domu, mającą dobrą pracę architektką. Jej ojciec jest starym, gderającym hipochondrykiem. Ciągle wzywa lekarza i szantażuję Piku, że zaraz umrze. Dzwoni do niej w czasie jej pierwszej randki z nowo poznanym facetem i opowiada o swoim stolcu. Gdy ona dopytuje o szczegóły po minie faceta widać, że więcej już do niej nie zadzwoni 🙂 Film jest zabawny. Można przy okazji zobaczyć mały kawałek Indii. Samochodowa podróż bohaterów z Delhi do Kalkuty wygląda jednak nierealnie ze względu na świetną autostradę, mały ruch na drodze i standard jazdy 🙂 Film był też wyświetlany w polskich kinach. Polecam.

Ostatniego dnia w Chennai chciałam jeszcze raz obejrzeć Fast and Furious ale bilety do kina znikały minuta po minucie a z nieznanych mi przyczyn nie mogłam zapłacić za bilet on line. W końcu wszystkie bilety na ten film zostały sprzedane. Zamiast kina postanowiłam zafundować sobie luksusowe pożegnanie z miastem. Umówiłam się z kierowcą tuk tuka na dwugodzinny objazd po Chennai. To miasto nie zrobiło na mnie najlepszego wrażenia za pierwszym razem, a za drugim choroba uziemiła mnie w pokoju. Umówiłam się z kierowcą o 17 tej, bo chciałam część tej przejażdżki odbyć po zachodzie słońca (około 18.30). Tym razem miasto naprawdę mi się spodobało. Kierowca mówił dość dobrze po angielsku, opowiadał mi o mijanych miejscach, historii, polityce. Zatrzymywaliśmy się wiele razy na robienie zdjęć i picie chai. Chyba z góry założył, że jestem chrześcijanką, więc pokazał mi wiele kościołów. To była niedziela, zapadł już zmrok, kościoły były pełne ludzi, rozświetlone, takie bardzo żywe. W niektórych pięknie śpiewały chóry. Coś, czego nie przypominam sobie z dawnych czasów przymusowych wizyt w kościele w Polsce.

Tak mi się to podobało, że przedłużyłam wycieczkę o godzinę. Może to melancholia z powodu nie planowanego wyjazdu, ale miasto wydało mi się magiczne 🙂

Chennai (Madras) 2

IMG_2461nowyIMG_2457nowyIMG_2460nowyIMG_2463nowyIMG_2473IMG_2470nowyIMG_2458nowyIMG_2469IMG_2475

Indie witają mnie taką samą pogodą jak pożegnała Sri Lanka i wypróbowują moją cierpliwość już na lotnisku. Całe szczęście, że mam wystarczająco kasy na taksówkę, bo bankomat jest zbyt daleko jak na moje osłabione ja. Moja prepaid taxi (taksówka opłacona na lotnisku) powinna na mnie czekać na zewnątrz, ale jest tylko facet który ciągle powtarza „2 minutes, Madame”. Chce mi się płakać. W końcu, po kilkunastu minutach, kiedy stoję z całym bagażem na plecach, bo wydaje mi się, że jak to z siebie zdejmę to już nie dam rady znów wrzucić na plecy, przyjeżdża taxi. Kierowca nie mówi prawie wcale po angielsku. Nie wie dokąd ma jechać. Tym razem wybrałam guesthouse z trip advisor. Poprzednim razem zatrzymałam się w Salvation Army Hostel (Hostel Armii Zbawienia) i ktoś z pracowników dobijał się do mojego pokoju po północy.

Kierowca pyta innych kierowców o drogę, w końcu ruszamy. Potem pyta jeszcze kilka razy, potem próbuje mi wmówić, że już dojechaliśmy. Na koniec, jak ostatecznie docieram do celu on pyta czy ok?. K… to nie było ok.

W guesthouse, który okazał się być strzałem w dziesiątkę, kupuję najpierw banany i pakuję się do łóżka, mimo że jest wczesne popołudnie.

Następnego dnia czuję się coraz gorzej. W aptece kupuję jakieś leki (jeden z nich okaże się później być antybiotykiem) i termometr, który potem będę potem przeklinać, bo czasem lepiej nie wiedzieć wszystkiego.

Wlokę się w kierunku plaży wstępując po drodze do dwóch barów w sokami. Każdy z nich pozostawia gorzki posmak, jak wszystko przez najbliższe kilka dni.

Dochodzę do plaży przekraczając wcześniej kanałek który tak śmierdzi, że aż słabo mi się robi. Plaża wygląda na czystą, ale jest strasznie gorąco a ja coraz gorzej się czuję. Przez pomyłkę skręcam w jedną przecznicę za wcześnie. Pytam o drogę starszego pana który najpierw pokazuje w stronę morza, a kiedy mówię, że na pewno nie tam, pokazuje w przeciwna stronę.

Pytam trzech elegancko wyglądających mężczyzn z wypożyczali motocykli. Podają mi drogę na skróty, ale ja ze zmęczenia i osłabienia zaczynam płakać. Ich to przestrasza i proponują, że mnie odwiozą. Wybieram jednak drogę na piechotę. W moim pokoju padam na łóżko, biorę leki, co je kupiłam w aptece i mierze temperaturę – trochę ponad 37 stopni. Wieczorem zmuszam się do zjedzenia małej porcji zupy i zaczynam się coraz gorzej czuć. Koło godziny 22 mierzę temperaturę i w bardzo krótkim czasie rośnie z 38 do 39,8. Apteka na zewnątrz jest jeszcze otwarta i kupuję paracetamol. Robię okłady na czoło z mokrego ręcznika i za każdym razem jest on niepokojąco gorący. Zaczynam płakać bo się martwię, bo jestem tu sama, bo nie byłam tak chora przez ostatnie 10 lat, kiedy to na kilka dni przed obroną pracy magisterskiej miałam 40 stopni gorączki. Na obronę zawiózł mnie wtedy Tata i siedział kilka godzina w pubie do którego chodziłam odkąd miałam 17 lat. Pubu, można powiedzieć kultowego w pewnych kręgach. Mój Tata lubiący także raczej swojskie klimaty nazwał go speluną 😉

Rano idę do pobliskiej kliniki. Jest mi strasznie słabo. Doktor Hussain zleca mi badanie krwi na malarię i dengę. Mam odebrać wyniki wieczorem i przyjść na wizytę. Morfologia w porządku, malaria negatywna. Doktor mnie nawet nie dotyka zapisuje nowy antybiotyk i syropy na straszny kaszel jaki mam. Kolejne dni mijają tak samo. Rano jem banany zanim wezmę leki. Temperatury nie mam tylko wtedy jeśli wezmę paracetamol. Wczesnym popołudniem wlekę się do baru w sokami, gdzie piję sok z ananasa a potem jeszcze z trzciny cukrowej na ulicznym stoisku. Wieczorem wpycham w siebie zawsze tę samą zupę. Noce są albo koszmarne bo przez upał i lejący się ze mnie pot nie mogę spać, albo jestem już tak zmęczona, że śpię bez względu na wszystko. Po kilku dniach za radą Cioci przestaję brać paracetamol i ochładzam się chłodnymi prysznicami. Temperatura zresztą nie rośnie mi już powyżej 38 stopni.

Za każdym razem jak przechodzę przez recepcję muszę opowiadać jak się czuję, bo wszyscy się tu o mnie martwią. W końcu radzą mi, żebym pojechała na badania do szpitala. W szpitalu w końcu jest normalnie. Mierzą mi temperaturę i ciśnienie, nawet ważą i mierzą. Trafiam na normalnego lekarza, który sprawdza mi gardło, osłuchuje płuca i sprawdza brzuch. Dostaję kolejne 2 antybiotyki na infekcję w płucach. Temperatura obniża mi się na stałe do 35 stopni. Odczyty pokazujące mniej po prostu ignoruję.

Dziś czuję się trochę lepiej, byłam nawet w kinie, bo już od ponad tygodnie siedzę głównie w moim pokoju.

To wszystko sprawia jednak, że za kilka dni wsiądę w samolot lecący w kierunku, którego w bliższym ani dalszym czasie nie planowałam, jednak z dzisiejszej perspektywy jedynym rozsądnym.

Powyżej zdjęcia z mojego magicznego okna.

Chennai (Madras)

IMG_0899

IMG_0919

marta2

 marta31

marta4

Chennai jest stolica stanu Tamil Nadu. Kolejne wielkie miasto. Trudno ocenić po jednym dniu ale raczej niezbyt ciekawe. Oferuje oczywiście świątynie i narodowe muzeum. Świątyń nie oglądałam b mam ostatnio trochę ich przesyt. Co do muzeum nie mogę się wypowiedzieć bo nie udało mi się wejść. Jest przymusowa szatnia dla toreb i plecaków. Zostawiłam więc tam plecak a wszelkie cenne rzeczy, typu dokumenty i aparat upchałam w moim zdaniem dość małej torebce na ramię. Tablica która obwieszcza o obowiązku szatniowym, nakazuje też niezostawianie żadnych dokumentów i cennych rzeczy w szatni, bo muzeum nie bierze za nie odpowiedzialności. Z zakupionym biletem i torebką udałam się do wejścia i nie wpuścili mnie ze względu na torebkę. Nie byłabym wstanie zwiedzać muzeum trzymając w rękach aparat, wszystkie dokumenty, telefon i portfel, więc wściekła zażądałam zwrotu pieniędzy za bilet. To by było wszystko na temat muzeum.

W Chennai znajduje się Georgetown. Są to okolice fortu wybudowanego w XVII wieku przez Brytyjską Kompanię Wschodnioindyjską. Obecnie znajduję się tu mnóstwo sklepów, budynków mieszkalnych a także rozciągnięty na wąskich uliczkach bazar owocowo-warzywno-kwiatowy.

Na terenie Georgetown jest sądu najwyższego z siedzibą w pięknym czerwonym budynku z 1892 roku.

Chennai jak większość dużych miast ma świetny system komunikacji publicznej. Kilka linii pociągów, które spełniają rolę metra.

Chennai jest położony nad morzem. Przejście nadmorską promenadą zostawię sobie na następnym raz.

 

Mamallaparum

 

IMG_0879

IMG_0845

IMG_0837

marta41 marta5

marta61

IMG_0797Mamallapuram to małe miasteczko w stanie Tamil Nadu. Jest położone nad samym morzem. Jest tu wiele świątyń. Na uwagę zasługuje kompleks Five Rathas. Każda ze świątyń a także Nandi zostały wykute z pojedynczych skał.

Świątynia Shore jest położona na cyplu nad morzem.

Mandapams, wzgórze w Mamallapuram, które dominuje nad miastem jest świetnym punktem widokowym. Znajduje się tu latarnia morska, z której można podziwiać panoramę miasteczka. Na wzgórzu jest wiele niesamowitych skał i wykutych z nich świątyń.

Mamallapuram jest to urocza turystyczna miejscowość, położona zaledwie 2 godziny autobusem od Chennai – stolicy Tamil Nadu. Czyni ją to weekendowym miejscem odpoczynku dla wielu lokalsów.

Puducherry , Pondycherry albo Pondi

 

IMG_0601IMG_0591IMG_0605

Puducherry , Pondycherry albo Pondi. Urokliwe miasto w stanie Tamil Nadu. Położone nad samym morzem. Nie ma tu zbyt wiele do zwiedzania, natomiast atmosfera jest bardzo chilloutowa. Bezpośrednio nad morzem położona część miasta zwana jest French Quarter. Tu ulice nazywają się Rue….

Piękna architektura kolonialna czyni to miejsce idealnym na włóczenie się po uliczkach i podziwianie okolicy.

Jest tu dużo drogich, nastawionych na bogatych turystów knajp, ale wystarczy przejść do handlowej części miasta, żeby znaleźć tanie jadłodajnie dla lokalsów.

Nad brzegiem morza znajduje się promenada, wieczorami pełna spacerujących mieszkańców i turystów. Jest to turystyczno – medytacyjne miasto dla Hindusów. Jest tu kilka ashramów. Nie są to ashramy o jakich czytałam z ich restrykcyjną rutyną. Tutaj jest to bardziej zakwaterowanie na terenie którego są sale do medytacji.

Pondi jest świetnym miejscem na relaksacyjny przystanek w podróży.

 

Tranjore

 

IMG_0546IMG_0566IMG_0564

Tranjore to miasto w stanie Tamil Nadu. Znajduję się tu Brihadishwara Temple, która znajduję się na liście Światowego Dziedzictwa Kultury. Jest to kompleks świątynny, a zarazem fort ufundowany 1010 roku przez Rajaraja – potężnego monarchę. Jest to imponująca i piękna budowla. Przed frontowym wejściem do głównej świątyni znajduje się wielki posąg Nandi ( święty byk boga Shivy).

W Tranjore można także obejrzeć pałac królewski, na terenie którego znajduje się królewskie muzeum i dzwonnica.

Trichy

 

IMG_0493IMG_0488IMG_0513IMG_0479IMG_0482Trichy – miasto w stanie Tamil Nadu. Mniej więcej jest to geograficzny środek Tamil Nadu. Znajdują się tu 3 ważne kompleksy świątynne. Rock Fort Temple położona jest na wysokiej skale która wznosi się 83 metry nad poziom miasta. Na szczyt prowadzi 437 stopni wyciętych w skale. Z góry rozciąga się piękny widok na całe miasto. Sri Jambukeshwara Temple jest to jedna z 5 głównych świątyń dedykowanych bogowi Shivie (ta jest także dedykowana bogini Parwati oraz wodzie). Sri Ranganathaswamy Temple jest to najprawdopodobniej największy kompleks świątynny w Indiach. Tutaj również większość jest zamknięta dla nie Hindusów. Podczas mojego pobytu na terenie kompleksu odbywały się jakieś prace remontowe i większa część wyglądała jak plac budowy, dachy części budynków ozdobione figurami bogów i bogiń były zasłonięte.