Na lotnisku w Bangkoku w kolejce do odprawy na lot do Kalkuty prawie sami Indianie. Tuż przede mną stoi biała dziewczyna. Jest ubrana w mini spódnicę, a jej bluzka na ramiączka ma takie dziury pod pachami, że widać jej cały wściekle różowy stanik i brzuch. Nerwowo przepakowuje torby. Widzę jak jakiś chłopak z kolejki robi jej ukradkiem zdjęcia. Niby nie moja sprawa, ale zagaduję ją czy tylko przesiada się w Kalkucie czy leci do Indii. Jednak zamierza podróżować po Indiach. I kiedy się odzywa orientuję się, że ona wcale nie przepakowywała swoich toreb nerwowo, ona jest po prostu bardzo pijana 🙂 Mówię jej, że widziałam jak ktoś jej robił zdjęcia. Mówi, że przebierze się przed lotem. Po raz pierwszy w życiu każą mi pokazywać kartę kredytową, przy użyciu której kupiłam bilet. Dodatkowo pytają o nazwę hotelu, gdzie mam rezerwację. Nie mam żadnej, ale jakoś wygrzebuję z pamięci nazwę wstrętnego miejsca gdzie zatrzymałam się w Delhi trzy lata temu. Lot jest grubo po północy i ląduję nad ranem w Kalkucie. Celnik każe mi wielokrotnie przykładać palce do skanera linii papilarnych, których zresztą chyba nie mam 🙂 Potem pyta o hotel gdzie mam rezerwację i okazuje się że prawie dobrze pamiętałam nazwę tego miejsca, bo oni mają to wszystko w systemie. Celnik pyta czy sama zamierzam podróżować, a potem z niedowierzaniem czy zgrozą kręci głową.
W Kalkucie tym razem niestety nie zostanę ani jednego dnia. Kalkuta – miasto, które trzy lata temu dało mi nieoczekiwanie wytchnienie od intensywnych indyjskich przeżyć i doświadczeń. Miasto kontrastów, biedy, kontrowersyjnej Matki Teresy, pięknych starych budynków, miłych ludzi i cudnego, marmurowego pałacu pełnego bezcennych dzieł sztuki. Miasto w którym ledwie kilka dni wcześniej zawalił się nowo budowany wiadukt zabijając 27 osób a raniąc ponad 80.
Czekam do rana na lotnisku. Jedyny bankomat nie współpracuje z moją kartą. Na szczęście mam jeszcze sporo rupi po moim ostatnim pobycie w Indiach. Taksówką jadę na dworzec kolejowy. Z okna widzę dużo młodych mężczyzn w szortach. Czy ja to mogłam wcześniej przeoczyć, czy to zmiany?
Na dworcu potwierdzam mój numer miejsca, znajduję działający bankomat i rozmawiam z jakąś parą, która była bardzo miła i przypilnowała mi plecaka. Tym razem nie jadę klasą sleeper. ale 3AC. Koleżanka stanęła chyba na głowie by zdobyć dla mnie ten bilet. Dogaduję się ze współpasażerami i zamieniam dolne łóżko na górne. Każdemu to chyba pasuje. Ja potrzebuje spać od razu, a zawsze na dolnym łóżku ludzie siedzą w ciągu dnia, zanim rozłożone zostaje środkowe – na noc. Większych rozmiarów pani jest zadowolona, że nie będzie musiała wdrapywać się na górę. W cenie biletu komplet pościeli i jak się później okaże niezliczona ilość przekąsek i dań serwowanych przez obsługę pociągu. Jedyny minus – na oko około roczna dziewczynka, choć bardziej mały potwór, który drze pysk przez większość podróży. Żałuję, że zepsute słuchawki wyrzuciłam w Bangkoku, przydałyby się jako zatyczki do uszu. Starsza z kobiet (do końca nie potrafię zdecydować czy to mama czy babcia) w końcu sama płacze z bezsilności. I choć to pewnie ich wina, że przyuczyli bachora by ich terroryzował, to i tak podziwiam ich cierpliwość. Jestem tak zmęczona, że ryki nie przeszkadzają mi w spaniu, tylko wkurzają kiedy czytam książkę. Posyłam im od czasu do czasu bazyliszkowe spojrzenia.
Pociąg spóźnia się tylko dwie godziny. Koleżanka czeka na mnie na peronie. W Indiach by wejść na peron, jeśli nie jest się podróżnym. trzeba wykupić bilet – wejściówkę 🙂
W metrze strasznie długie kolejki do kas biletowych. Robię więc to po indyjsku. Koleżanka zostaje z tyłu a ja podchodzę do samych kas i zdziwiona pytam gdzie są kasy dla kobiet. W metrze nie ma, ale miły pan przepuszcza mnie. Jedziemy jedną stację. Przy wysiadaniu wyskakuję jak z katapulty, gdy ludzie z tyłu zaczynają się pchać. Kolejną linią jedziemy do stacji New Ashok Nagar. Bardzo mi się tam podoba. Pierwsza sypialnia Delhi, w jakiej jestem. Kiedyś, myśląc o pracy w Indiach mówiłam – wszędzie, tylko nie w Delhi. Pewnie dlatego, że Delhi zrobiło na mnie dość szokujące wrażenie. Ale tym razem Delhi bardzo mi się podoba. Biorę prysznic i jadę do New Delhi Main Bazar. Tam spędziłam pierwsze i ostatnie dni w Indiach trzy lata temu. W 10 minut kupuję przewodnik i wszystkie potrzebne mi rzeczy. Koleżanka pożyczyła mi kartę sim, więc po raz pierwszy od czasów Australii mam działający telefon. Właściwie zupełnie za tym nie tęskniłam. Rozmawiam z chłopakiem od doładowania telefonów i mówię mu o wstrętnym „hotelu”, gdzie kiedyś się zatrzymałam. On wie, o którym miejscu mówię i twierdzi, że tam mieszkają prostytutki. Kiedy ja tam byłam to żadnych nie widziałam, ale miejsce jest upiorne. Może jeszcze zmieniło się na gorsze. Piję bananowe lassi w restauracji, gdzie zjadłam swój pierwszy indyjski posiłek i wzruszam się bardzo 🙂 Main Bazar wygląda inaczej. Brakuje mi śmieci na ulicach. Spaceruję po wąskich uliczkach, odnajduję ukryty za murami chrześcijański cmentarz. Imiona na większości nagrobków mało indyjskie, nawet na świeżych grobach.