Słoneczną lutową sobotę spędzam z koleżanką Dublinią. Wybieramy się do Dalkey, małego urokliwego, nadmorskiego miasteczka. Nazywane jest czasem irlandzkim Sorento 🙂
Wykupujemy wycieczkę z przewodnikiem po zamku. Budynek jest niewielki, ale tour po przylegającym do zamku kościele, cmentarzu, i samym zamku bardzo ciekawy i zabawny. Pierwsze ślady pobytu człowieka na wyspie Dalkey sięgają 4500 rpne. Miasteczko zostało nazwane tak samo jak wyspa. Jego złoty okres przypada na XIV wiek, kiedy to siedem ufortyfikowanych zamków/dworków zostało wybudowanych z przeznaczeniem na przechowywanie importowanych towarów. Statki z towarami zmierzające w kierunku Dublina były tutaj rozładowywane i dobra później dowożone drogą lądową. Duże statki często utykały na mieliznach lub rozbijały się. Rozładowane w Dalkey mogły bezpiecznie przepłynąć do Dublina. Przewodnicy są ubrani w stroje z epoki. Jeden z nich, grający ”medyka” prezentuje nam listę zabiegów jakie oferuje. Upuszczanie krwi, wyrywanie zębów, a nawet obcięcie dwóch palców w cenie jednego. Robi mi się niedobrze. Wyjaśniają skąd wzięło się pojecie square meal – kwadratowy posiłek – tutaj synonim satysfakcjonującego posiłku. Pochodzi od drewnianego, kwadratowego talerza. Kiedyś ludzie zaproszenie na biesiadę do zamku przynosili własną łyżkę do jedzenia, lub jedli rękami.
W knajpie, do której idziemy na lunch drażę temat w jakim oleju są smażone frytki i czy aby nie w tym samym co mięso i ostatecznie dostaję wegański lunch 🙂 Niestety raczej to rzadkość w irlandzkich barach.
Wchodzimy na małą górkę, Dublinia przekonuje mnie ze to Killiney Hill. Widok piękny, Zatoka tonie w słońcu. Potem okazuje się jednak że Killiney Hill to nie było 🙂