Z Armagh kieruję się w stronę Sligo. Hrabstwo Sligo położone jest na zachodnim wybrzeżu, w jego północnej części. Miasto Sligo jest stolicą hrabstwa. Jest naprawdę nieduże i określenie miasteczko bardziej do niego pasuje. Pomimo tego nie przeszkadza mi to krążyć po nim godzinę nim odnajduję hostel. Wjeżdżam też w ślepą uliczkę i miły pan pilotuje mnie bym mogła stamtąd wyjechać, nie rozjeżdżając przy okazji donic z kwiatami. Tak, wciąż używam papierowych map, ale po tym doświadczeniu aplikacja google maps pojawia się na moim telefonie. Hostel z tych bardzo cichych, co mi bardzo pasuje. Spotykam Amerykankę w wieku emerytalnym i wieczory upływają nam na rozmowach o podróżach, historii i życiu.
Kolejny dzień jest przepiękny, słoneczny i bardzo ciepły. Najpierw jadę w stronę góry Knocknarea, na której szczycie jest grobowiec królowej Meabh, która żyło około 300 r. ne. Jako że grobowiec nie został nigdy splądrowany przez złodziei and archeologów (jakkolwiek to brzmi) nie ma dowodów czy została ona tam pochowana. Ze szczytu rozciąga się przepiękna panorama na wybrzeże. W oddali widzę Benbluben, który góruje nad całym hrabstwem.
Niespodziewanie dołącza do mnie koleżanka z mężem i razem odwiedzamy Carrowmore – megalityczny kompleks cmentarny. Do dziś przetrwało około 30 pomników. Zostały zbudowane około 3700 r. pne. Listoghil – to główny, centralnie położony grobowiec. Trafia nam się wycieczka z przewodnikiem i jest to o niebo lepsza opcją niż czytanie mapy, z która można zwiedzać cmentarz. Niesamowita jest wiedza jaką mieli ludzie kilka tysięcy lat temu. Listoghil jest tak usytuowany że gdy słońce wschodzi na początku listopada, to oświetla wnętrze grobowca. W okolicy jest 11 takich grobowców, które są czasowo zsynchronizowane ze sobą na listopadowy wschód słońca, które po kolei oświetla ich wnętrza.
Jadę w kierunku Mullaghmore, miasteczka usytuowanego na półwyspie noszącym tę samą nazwę. Objeżdżam cały cypel, spaceruję po klifach i podziwiam zamek Classiebawn, który stoi na przeciwległym klifie. Zamek został wybudowany w XIX wieku. Ostatni z arystokratycznych właścicieli zginął na wybrzeżu Mullahgmore, gdy jego łódź została wysadzona przez IRA w 1979 roku.
Objeżdżam pustkowia Gleniff Horsshoe. Przez większość trasy droga jest moja. Podziwiam zalany popołudniowym słońcem Benbulben.
Benbulben – wznosząca się na 526 m npm góra, o charakterystycznym kształcie. Od dawna mam zamiar na nią wejść. Gdy nawet lokalsi odradzają mi zrobienie tego solo, udaje mi się zarezerwować miejsce na zorganizowany treku. Pogoda nie jest już tak dobra, szare chmury przykrywają niebo. Mały autokar zabiera uczestników z parkingu przy cmentarzu gdzie Yaets jest pochowany. Dowożą nas na miejsce, droga się kończy i zaczyna błotnisty szlak. Gdzieniegdzie worki z wyciętym z podłoża torfem. Szlak jeśli istnieje, nie jest oznakowany. Zboczenie w bok może skutkować wpadnięciem w bagno. Przewodnik mówi, że spotkał tu kogoś kto zapadł się po pachy. Zaczyna kropić i wiać. Gdy docieramy na szczyt nadciąga więcej chmur i po chwili widoczność spada do kilku metrów. Grupa trochę się rozciąga i tracimy się z oczu. Sam szczyt wyznacza betonowy pilar, teraz otoczony głębokim błotem. Cały wierzchołek góry jest bardzo rozległy i płaski. Mimo to gdzieniegdzie znajdują się głębokie na metr, wypełnione błotem jary, przez które przechodzimy. Jako że pogoda jest wybitnie nie sprzyjająca, by móc zrobić przerwę na jedzenie, idziemy do jaskini położonej na zboczu góry. Zbocze jest strome, ale mgła/chmura zasłania widok. W jaskini przynajmniej nie wieje i chwilę odpoczywamy. Potem grupa dzieli się na dwie części. Jedna idzie na szczyt Króla a ja decyduję się wracać z drugą grupą. Teraz, nawet po przejściu tej trasy, nie zdecydowałabym się tam pójść solo. Na zakończenie trekingu pijemy herbatkę w małej knajpce, a potem ruszam w drogę powrotną. Na szczęście udaje mi się w końcu włączyć światła w samochodzie. Trasa, która ma tylko 200 km, w większości nie jest autostradą, ciągłe zwalnianie i kilkadziesiąt rond męczy.