W Warszawie spędzam ostatnie kilka dni. Parę ostatnich spraw do załatwienia, spotkania z bliskimi.
Wyjeżdżać z Polski po ostatnich 4,5 miesiąca tu spędzonych nie jest łatwo. Staram się wziąć w garść ale i tak wyję po kątach. I choć przecież nikt mnie nigdy nie zmuszał, do żadnego z wyjazdów to zawsze ciężko wyjeżdża mi się z rodzinnego domu.
Na lotnisku każdemu z nas pocą się oczy. Na odprawie osobistej na lotnisku w Modlinie, Irlandczyk przechodzi przez bramkę i słyszę jak celniczka donośnie go poucza. On mówi do niej po angielsku. Celniczka woła jego żonę – Polkę i mówi jej, że skoro jej mąż przyjeżdża do Polski, to powinien mówić po polsku. Jestem w szoku. Irlandczyk chce rozmawiać z managerem, czy jak tam się kierownik zmiany celników nazywa. Inny pracownik próbuje to załagodzić i przeprasza za tę babę. Mówi, że może ona nie krzyczała, tylko głośno mówiła bo jest głośno. Ja sobie myślę, że to straszne chamstwo, ale sama chyba (i bardzo nie słusznie) bym się raczej nie wykłócała. Celniczka na pewno nie może mieć PRLowskich nawyków, ze względu na swój nie dość zaawansowany wiek. Ale ma za to chyba poczucie władzy (jako funkcjonariusz – to już trąci PRLem) i dużo chamstwa to tego. Zawsze wydawało mi się, że na lotnisku (zwłaszcza międzynarodowym) w obsłudze klienta muszą pracować ludzie którzy znają przynajmniej angielski. Kiedyś, podróżując z Okęcia w towarzystwie znajomego Azjaty musiałam być jego tłumaczem, bo celnik nie zwrócił się do niego ani jednym słowem, tylko mnie o wszystko pytał. A gdzie jest w tego Pana paszporcie data urodzenia? A co ten Pan tu robił? A gdzie ten Pan pracuje w kraju, w którym mieszka? Wierzyć się nie chce, że pracownicy lotnisk w Polsce nie znają języków.
Na zdjęciach znaki nadchodzącej jesieni.