W Dublinie ląduję wczesnym popołudniem. Jest koniec września. Pogoda ok. Na lotnisku czeka na mnie koleżanka, która była tak dobra, że postanowiła mnie przygarnąć zanim się jakoś urządzę. Tego samego wieczora kurier przywozi moją paczkę. Ta edycja pobytu w Irlandii ma być minimalistyczna. Kierowca robi chamską uwagę na temat oddzielania ziarna od plew, gdy widzi, ze w portfelu mam złotówki i euro.
Następnego dnia wysyłam jedno cv i telefon mój dzwoni co chwilę. Agencja rekrutacyjna organizuje mi interview w dwóch bardzo dobrych firmach. Obie opcje będę oznaczać przeprowadzkę poza Dublin, by nie tracić czasu na dojazdy.
Kolejny tydzień jestem zajęta, bo każdego dnia mam rozmowę albo u potencjalnych pracodawców, albo w firmie rekrutacyjnej. Obie firmy zapraszają mnie na drugą rozmowę i obie potem chcą zaproponować mi pracę. Obie wydają się być świetne, a ja postanawiam kierować się swoimi przeczuciami i wybieram tę w małym, nadmorskim miasteczku niedaleko Dublina. Przy okazji jednej z rozmów oglądam pokój do wynajęcia, tylko 10 minut na piechotę od pracy. Nie wiem czy to świetny humor po świetnej rozmowie kwalifikacyjnej i obłędny zachód słońca, ale najwyraźniej niezbyt dokładnie przyglądam się domowi, w którym decyduję się zamieszkać. Pracę mam rozpocząć za tydzień, więc czas spędzam na łażeniu po mieście i oglądaniu dwa razy z rzędu Bridget Jones.
Po raz kolejny przekonuję się o nadzwyczajnie przyjaznym usposobieniu Irlandczyków. Gdy kierowca autobusu życzy mi powodzenia na rozmowie o pracę, gdy ktoś nadkłada drogi by zaprowadzić mnie w miejsce, którego szukam, wreszcie gdy zatrzymany na ulicy facet pędzi przez business park, by znaleźć firmę, gdzie za kilka minut mam spotkanie.
Przy pierwszej wizycie w sklepie widzę początek świątecznego szaleństwa (choć to dopiero koniec września). Zdarzało mi się widywać świąteczne gadżety już w sierpniu.
W wieczornym autobusie Polka drze się do telefonu, klnie jak szewc i komentuje mentalność Polaków per ”oni”.
Koleżanka pracująca dla bardzo znanej amerykańskiej firmy, z powodu przestojów w projektach, w godzinach pracy zajmuje się zbieraniem jeżyn z krzaków wokół biura. Wieczorami robi z nich dżemy.
Realizuję plan sprzed kilku lat i razem z inną koleżanką kupujemy bilety na viking splash tour – przejazd żółtą amfibią po mieście i pływanie po Grand Canal. To w czasie tej wycieczki dowiaduję się że miasto, w którym spędziłam tyle lat ma podziemną rzekę – Poodle, wpadającą do głównej rzeki Liffey.