Wyruszamy rano. Mam szczęście bo jestem w trzyosobowej grupie z parą z Francji. Nasza przewodniczka to młoda dziewczyna z górskiej wioski. Ma 23 lata. Mama jej powiedziała, by nie wychodziła za mąż przed trzydziestką. A ona sama mówi, że jest wolna w porównaniu do zamężnych koleżanek, co to głównie mają siedzieć w domu i gotować.
Trasa wiedzie przez wzgórza, pola, wsie, lasy. Obserwujemy ludzi sadzących imbir, przechodzimy przez pola zebranych już papryczek chilli. W niektórych miejscach płoną trawy i czasem też drzewa. Po drodze zachowujemy się jak szarańcza obżerając z krzewów coś co wygląda jak malino – jeżyna, tylko że w pomarańczowym kolorze. Przewodniczka mówi, że przygotowują tereny do następnego sezonu. A ja myślę o ptakach i mniejszych zwierzątkach, które giną w ogniu. Wyschnięta ziemia ma kolor czerwony.
Pierwszą noc spędzamy we wsi. Francuzi dają dzieciom kolorowe balony i rozgrywa się szalony mecz. Jak wszystkie balony popękają jeden z chłopaczków przynosi piłkę do nogi. Jest to przekomiczne przedstawienie. Jeden z miejscowych zawodników – kilkuletni chłopiec próbuje grać w butach o wiele rozmiarów za dużych. Za każdym razem gdy kopie piłkę but wylatuje w powietrze 🙂 Francuz i Argentyńczyk grają z całą bandą małych miejscowych zawodników a potem oglądają sobie nogi dziesiątki razy kopnięte przez zdeterminowanych małych zawodników. Jakaś kobieta z latarką w ręku przebiega przez stadion w takcie meczu w drodze do sławojki 🙂
We wsi jest studnia. Mieszkańcy biorą prysznic polewając się wodą z wiadra. Miejscowe kobiety mają technikę mycia się w longi, tak że mogą się bez skrępowania myć w miejscu publicznym. Ja nie mam longi, a poza tym pewnie by mi spadło:) Więc przez 3 dni się nie myję – raz pływam w rzece 🙂
Drugą noc spędzamy w klasztorze w Htee Thein. Pełno tu małych mnichów. Patrzę na nich i zastanawiam się czy nie płaczą za swoimi rodzicami. W klasztorze zwykle spędzają 2-3 lata. Potem jeśli chcą mogą zostać na stałe, lub wrócić do domu. Bardzo mi się podoba wszystko poza kilkoma osobami z innych grup trekkingowych, bo wszyscy spotykamy się w tym samym miejscu na spanie. Picie piwa i palenie papierosów na terenie klasztoru, przezroczyste albo ledwo zakrywające tyłek ubrania. Robienie puci puci małym mnichom. Szok.
Każdego dnia idziemy około 6 godzin. Gramy w gry słowne, poznajemy się lepiej i śmiejemy tak, że na koniec najbardziej bolą mnie mięśnie brzucha 🙂
Ostatniego dnia po lunchu pakujemy się na łódkę, która przewozi nas przez jezioro Inle do miejscowości Nyaungshwe. Przy pożegnaniu nasza przewodniczka płacze i ucieka. Mi też chce się płakać. Super spędziłam czas.