Do Muang Ngoi Neua dopływam łodzią z Nong Khiew. Wioska jest położona nad brzegiem rzeki i otoczona przez góry. Jest gorąco. Bawoły na brzegu wachlują się uszami i ogonami, odganiając przy okazji muchy Jestem sama w pokoju (co jest rzadkim luksusem) z widokiem na rzekę. Zanurzam się w hedonizmie. Jem dobre rzeczy, piję zaparzoną miętę, imbir, zieloną herbatę i czytam leżąc na hamaku. Wieczorem słyszę żaby i pokrzykiwania jaszczurek. Wydaje mi się też że słyszę świnię, ale to raczej ktoś pochrapuje za ścianą. Kolejny dzień jest wciąż ciepły. Spędzam go tak samo, odkładając spacer po okolicy na następny dzień. W nocy pada deszcz, a rano jest przeraźliwie zimno. Jak na złość jest to dzień, kiedy nie mogę już udawać, że moje włosy mogą poczekać kolejny dzień na mycie. Woda w prysznicu jest gorąca ale przez zimno boję się ją zakręcić. Dzień spędzam w łóżku zawinięta w kokon z kołdry. Ostatni tom powieści czytam na laptopie i dłoń, którą potrzebuję przesuwać strony (i nie mogę trzymać pod kołdrą) jest zgrabiała z zimna. Wieczorem coś spada koło łóżka. Sprawdzam, ale nic na podłodze nie leży. Po jakimś czasie słyszę chrobotanie za łóżkiem a po chwili mała myszka biegnie po ścianie do szpary w suficie. Wioska jest mała, chyba tylko dwie krzyżujące się ulice. Odpuszczam dalsze spacery, bo jest zbyt zimno. Co nie oznacza, że w moim pokoju z desek z wieloma szparami jest cieplej. Wszędzie palą się małe ogniska i ludzie ogrzewają się przy nich. Nawet klatka z małymi kurczaczkami stoi przy ognisku, bo inaczej mogłyby nie przeżyć. Plan, żeby płynąć łodzią do Luang Prabang oddala się szybko. W tej temperaturze to opcja dla masochisty.