Autobus dojeżdża do miejscowości Sapa o 4 rano. Kierowca wyłącza silnik i pozwala nam spać do 6.30 🙂 Gdy wysiadam jest bardzo zimno. Idę do najtańszego hostelu we wsi, co nie oznacza, że jest tani. W ogóle tanio tu nie jest. W hostelu każdy dostaje służbowe klapki, a buty trzeba zamknąć w schowku. Gdy chmury odpływają odsłania się piękny widok. Wieś mieści się na wzgórzu, wśród kaskadowo położonych pól ryżowych. Ryżu jeszcze nie ma, jest na to za wcześnie.
Miejsce jest bardzo turystyczne. Po wiosce krążą tradycyjnie ubrane kobiety, które witają słowami: kup coś ode mnie, zakupy? Ja nie kupuję. Z wielu powodów. Czasem źle się z tym czuję, bo dla tych osób może to oznacza być albo nie być. Dla mnie nie kupowanie jest wyborem, dla nich często koniecznością. Ale czuję się przez to nagabywanie niefajnie. Jakbym byłam tam tylko po to aby kupować. Wiem, że to częściowo turyści są za to odpowiedzialni. Rzucają się na rzeczy, za które przepłacają wielokrotnie i zachwycają się, że jest super tanio. Staram się kupować wodę i jedzenie od ulicznych sprzedawców. Mam wtedy nadzieję, że zysk trafia bezpośrednio do ich kieszeni. Kilka dni wcześniej w Hanoi kobieta za około kilogram bananów chciała 4 euro. Banany kupiłam w końcu w sklepie za ułamek tej kwoty. Nie mam nic przeciwko, że zapłacę odrobinę więcej jeśli w ten sposób mogę komuś pomóc. Ale banany rosną w Wietnamie i nie będę za nie płacić kilkukrotnie więcej niż w Polsce czy Irlandii. W ogóle jeśli ktoś chce mnie w ten sposób naciąć, to nie targuję się, tylko idę dalej.
Wstęp do kilku okolicznych wiosek jest płatny:) Na bilecie jest napisane, że te pieniądze idą na wsparcie lokalnej społeczności. A ludzie mówią, że to rząd kładzie na tym łapę. Decyduję się tylko na jedno płatne wejście. Inną wioskę oglądam tylko z drogi.
Siadam na poboczu drogi i obserwuję inną drogę, w dole. Jest piaszczysta i pnie się pod górę. Kierowca obładowanego skutera nie daje rady wjechać. Musi zejść i pchać. Obserwuję ludzi i skutery. Nadjeżdża spora ciężarówka wypełniona drewnem. Nachylenie drogi jest zbyt duże w stosunku do jej wagi i mocy silnika. Przejeżdżający skuterem pan podkłada kamienie pod tyle koła ciężarówki. Prawie każdy przejeżdżający zatrzymuje się. Próbują wepchnąć ciężarówkę pod górę. Przychodzi jeszcze kilka osób z wioski. W końcu kierowca wyrzuca część ładunku na drogę i ludzie przenoszą to wyżej. Obserwuję to przez dłuższą chwilę. Chętnie bym pomogła przy noszeniu drewna, ale by wejść na tę drogę trzeba kupić bilet. Ruszam w drogę powrotną ale cały czas obserwuję ciężarówkę. Tkwi w tym samym miejscu póki nie zniknie mi z oczu za zakrętem drogi.
Widoki są piękne. Przez pierwsze dwa dni pogoda dobra. Nie jest zbyt przejrzyście, ale nie przeszkadza mi to z podziwianiu okolicy. Po drodze zaczepia mnie jedna ze sprzedających pań i upiera się że będzie za mną szla (I follow you, I follow you). Nie daje się zbyt łatwo pozbyć.
W hostelu nie ma ogrzewania. Wieczory więc spędzam pod kołdrą. W jedynej (jaką znalazłam) taniej restauracji zamawiam makaron ryżowy smażony z warzywami. Podkreślam, że żadnego mięsa, tylko warzywa. Chyba przedobrzam, bo gdy dostaję danie jest to sam makaron z dwoma tulipanami wyciętymi z marchewki, warzyw brak. Nic nie mówię. Makaron jest bardzo słony, trochę czuć jakby wcześniej smażone było mięso. Herbata za to cudowna. Gorąca, z cytryną i cukrem:) W restauracji nie ma nikogo poza właścicielami jedzącymi obiad i raczącymi się wódką. Kiedy chcę zapłacić proponują, żebym się z nimi napiła. Nie wiem czy z rozsądku, ale odmawiam:) Cena za obiad jest sporo niższa niż wynika to z karty. Kiedy dopytuję czy tylko tyle, jeszcze bardziej obniżają cenę 🙂 Do i z restauracji idę w chmurze.
Ostatni dzień wita mnie deszczem, więc śpię do oporu. Potem piszę bloga na zadaszonym ale otwartym tarasie. Chmury takie, że w ogóle nie widać gór. Gdy chmury przychodzą na taras robi się tak mokro i zimno (choć i tak siedzę w czapce i rękawiczkach), że muszę się schować z laptopem do recepcji. Tu z kolei jakiś śmierdziuch pali pety. Palacze na stałe powinni mieć zainstalowane maski, żeby cała ta trucizna i smród krążył tylko w ich organizmie, a nie truć innych ludzi. I jeszcze się burzyć, że to zamach na ich wolność. A co z moim prawem do zdrowia i życia? Jak bym chciała się zabić to wybrałabym szybsze rozwiązanie niż wdychanie nikotynowej trucizny.
Sapa jest położona na wysokości około 1500 mnpm. W ciągu jednego dnia można doświadczyć tu czterech pór roku.