Autobus do Nimh Binh powinien dotrzeć o 6 rano, ale jest 4 gdy kierowca mówi, że to już. Półprzytomna zbieram rzeczy. Najwyraźniej spałam na skórce od banana. Moja torebka jest cała wysmarowana. Dopiero po kilku godzinach orientuję się, że moje spodnie z tyłu, przez banana wyglądają jakby ktoś na nie zwymiotował.
Z autobusu razem ze mną wysiada tylko jeden chłopak. Nasze drogi przecięły się już kilka razy w Wietnamie. Miasteczko tonie w ciemnościach. Otwarte jest jedno biuro turystyczne. Facet, który tu pracuje wpuszcza nas do środka. Po chwili nadjeżdża kolejny autobus. Wysiada tylko jedna dziewczyna. Pracownik biura zawozi ją do jej hotelu i wraca do nas. Chłopak decyduje się zostać w miasteczku, a ja chcę jechać do wsi Tam Coc położonej kilka kilometrów dalej. Facet z biura mówi, że będzie zamykał, bo wraca do domu spać. Wietnamczycy pracują bardzo ciężko. Najwyraźniej on przyjechał do pracy nad ranem, z powodu tych kilku autobusów, które się tu zatrzymują. Podaje mi niezbyt wygórowaną cenę za dojazd do hostelu. W czasie jazdy przez pogrążone w ciemnościach miasteczko widzę, że oprócz tego biura był otwarty tylko przydrożny punkt z trumnami. Chłopak wysiada przy swoim hostelu, a ja jadę dalej już sama. Kierowca nie wygląda na rzezimieszka, ale właśnie w czasie jazdy znów sobie przypominam, że lepiej powinnam chować pieniądze. Skręcamy z głównej drogi w wąską, ciemną uliczkę, a stamtąd jedziemy przez zalane wodą pola. Tylko szczury uciekają przed światłami samochodu. Hostel jest na końcu drogi, kilkaset metrów od najbliższych zabudowań. Kierowca odjeżdża. Na szczęście recepcjonista z hostelu słysząc samochód wychodzi na zewnątrz i wpuszcza mnie. Jest 5 rano, ciemno, a za bramą nie miałabym nawet gdzie usiąść by doczekać do rana. Śpię kilka godzin i rano oglądam jak pięknie położone jest to miejsce. Tuż za hostelem jest jedna z tych wielkich skał, które w tej okolicy wyrastają z ziemi.
Hostel jest tu od niedawna i jest położony na uboczu. Gdy idę nad rzekę mijam mieszkańców wsi, którzy się przyjaźnie uśmiechają. W tej części wsi nie zbyt często widzą cudzoziemców. Nie ma tu żadnych turystycznych atrakcji 🙂 Przy głównej drodze jest kilka restauracji i łódki nad rzeką czekające na chętnych na przejażdżkę. Postanawiam zostawić to na inny dzień. Idę do małej restauracji na końcu wioski, piję herbatę mocną, wietnamską, zieloną herbatę od której kręci mi się w głowie i patrzę na ludzi na ulicy.
Obserwuję co można przewozić skuterem. Na przykład wielką szybę o szerokości wyciągniętych ramion pasażera. Albo wielki worek zielska, trzymając jednocześnie w ręku dwa sierpy. Albo tyle pudeł, że aż tworzą ścianę, a kierowca ledwo wciska swój tyłek na siedzenie. Świnie i kury, oraz 5 osobową rodzinę.
W hostelu spotykam dziewczynę ze Szwajcarii i następne dwa dni spędzamy razem podróżując skuterem po okolicy. Jest tu kilka uroczych świątyń, antyczna stolica, ale najpiękniejsze są pola ryżowe, teraz przygotowywane do sadzenia, położone pomiędzy skałami. Uczę się jeździć skuterem – ta umiejętność bardzo się w Azji przydaje.
W jednej ze świątyń widzę cudnie pachnące owoce. Nie są jadalne dla ludzi. Po polsku nazywają się Ręka Buddy, a po wietnamsku Phat Thu.
Chłopak z hostelu wręcza mi swój notes i prosi o zapisanie moich marzeń. Znów mi się przypomina Sklepik z marzeniami. Marzenia to sprawa prywatna, ale wpisuję mu dwa. Mówi, że będzie te marzenia dawał tym co swoich nie mają. Jedno z moich marzeń zdecydowanie nie każdemu przypadnie do gustu:)
Poznany Francuz opowiada o jedzeniu robaków i mięsa psa. Chłopak z recepcji mówi, że szczur to przysmak, jeśli się wybierze odpowiedni gatunek.
Gdy zachodzi słońce tysiące gwiazd stają się widoczne. Noc brzmi trzmielami, żabami i gęsiami z pobliskiego stawu.