Newcastle. Parę osób mnie pytało po co tam jadę 🙂 Chyba głównie po to, żeby spotkać się z poznaną w Tajlandii znajomą. Poza tym to całkiem ładne miasto położone nad morzem w stanie New South Wales. Przez miasto przepływa rzeka Hunter. Newcastle jest sporo fajnych szlaków spacerowych, część wzdłuż rzeki a część wzdłuż wybrzeża, latarnia morska i baseny nad samym brzegiem morza.
Blackbutt Reserve (rezerwat) znajduje się na przedmieściach Newcastle. Jest to park z wieloma szlakami spacerowymi. Jest tu też rodzaj małego jakby zoo. Wejście jest bezpłatne. To tu zobaczyłam koale. W języku aborygenów koala znaczy no drink (nie pije). To dlatego, że wszystkie potrzebne im płyny zapewniają im liście eukaliptusów. Jeśli koala pije wodę znaczy, że jest albo chory albo jest straszna susza. Koale wyglądają jak misiulki do przytulania, ale jak się spojrzy na ich pazury to jednak bym ich nie przytulała:) Były też najróżniejsze ptaki, jeden śpiący wombat – jedyny żywy jaki do tej pory widziałam, kangury, wallabies (kangury małe) i emu.
Następnego dnia wybrałam się do Port Stephens. Jako, że nie wiedziałam gdzie dokładnie chcę pojechać, to kierowca autobusu polecił mi Nelson Bay. Nie był to najlepszy wybór, bo to niezbyt piękne miasteczko z wąską, dość krótką plażą. Wydmy polecone mi przez koleżankę obejrzałam tylko przez okno autobusu.
Hunter Valley to dolina pełna winnic. Żeby tam się dostać musiałam jechać ponad godzinę autobusem a potem ktoś z firmy autobusowej odebrał mnie z przystanku co wiązało się ze sporą dodatkową opłatą. Dolinę zwiedzałam autobusem hop on hop off. Chyba po raz pierwszy widziałam winnice. Pogoda była piękna. Chwilami aż za gorąco. Najpierw pojechałam do Hunter Valley Gardens (ogrody) i tam spędziłam dość sporo czasu. Ogrody są ładne, średniej wielkości. Zostały otwarte w 2003 roku. Jest tu kilka ogrodów tematycznych i kilka małych jeziorek. Potem zatrzymałam się jeszcze w dwóch miejscach, oglądając winnice i małą wioskę.
Z winnic odebrała mnie znajoma, którą poznałam w Tajlandii. Spędziłyśmy miły wieczór w Newcastle spacerując i gadając. Kolację zjadłyśmy w pizzerii, gdzie kelner spojrzał na mnie z uznaniem mówiąc wow! taka mała dziewczyna może zjeść tak wielką pizzę 🙂
Moja znajoma od kilku lat nie wynajmuje żadnego mieszkania. Czasem mieszka w hostelu, czasem u znajomych. Dzięki temu może sobie pozwolić na więcej podróży. Nie spotkałam do tej pory kogoś tak wolnego. W sensie nie przywiązanego do miejsca. I pomyśleć że polski urząd skarbowy robi problemy z akceptacją podatku od wynajmu, bo chwilowo nigdzie nie mieszkam 🙂
Kiedy okazuje się, że nocny autobus do Brisbane jest bardzo drogi, wybieram pociąg. Muszę najpierw dojechać do Broadmeadow. Autobusem, bo pociągi do Newcastle zostały wstrzymane wiele miesięcy temu. Piękna stacja kolejowa stoi opuszczona, choć całą noc palą się tam światła. Plotka głosi, że miasto chce sprzedać tereny, na których znajdują się tory kolejowe. Jest niedziela i autobusy nie jeżdżą tak często. Wsiadam do autobusu, który polecił mi recepcjonista z hostelu, ale kierowca twierdzi, że powinnam jechać innym. Tłumaczę mu, że mam mniej niż godzinę do odjazdu mojego pociągu i nie mogę czekać na inny. W końcu po długich rozmyślaniach stwierdza, że wie gdzie powinnam wysiąść. W Broadmeadow ulice są puste. W końcu nadjeżdża rowerzysta, który nie jest pewny gdzie jest stacja kolejowa. Idę więc dalej ulicą mając nadzieję na jakiś kierunkowskaz. Dogania mnie miły facet na rowerze. Objechał najbliższe ulice i znalazł dworzec. Dziwne to dla mnie bo wyobrażałam sobie, że skoro to międzystanowe połączenie kolejowe o długości prawie 800 km to w Broadmeadow jest duża stacja kolejowa. Kiedy tam docieram, czeka na mnie stacja o rozmiarach wiejskiej stacji kolejowej w Polsce. Różnica jest taka, że jest tam czysta, działająca toaleta. Pociąg jest ok. Nikt nie siedzi koło mnie przez całą podróż więc mogę się rozwalić na dwóch siedzeniach, gapić się przez okno, słuchać piosenki która jest moją obecną muzyczną obsesją (Ewa, nie Bednarek tym razem:)) i przyglądać się dziwnym pozycjom do spania jakie przyjmują moi współpasażerowie. Za oknem przesuwa się krajobraz, miękkie zielone wzgórza, czarne krowy (bez kropek bordo), w oddali zalesiona wzgórza, z mgłą unoszącą się o zmierzchu. Pociąg dość wolno się toczy, choć może biorąc pod uwagę dystans jaki mamy do pokonania w ciągu 10 godzin, to może jednak nie aż tak wolno. Tory wiją się wśród pól. Po drodze mijamy nieliczne miejscowości, domy stojące pośrodku niczego, strumienie i małe stawy Kiedy dojeżdżam w końcu do Brisbane mogę zaśpiewać razem z Beverly Craven – it’s 4 o’clock in the morning.