Nie piszę o jedzeniu, bo to nie jest podróż kulinarna. No w każdym razie nie tylko.
To nie tak, że jedzenie nie ma dla mnie znaczenia. Ma, lubię jeść dobre rzeczy. Natomiast moje upodobania kulinarne są dość specyficzne. Ponadto nie przeszkadza mi jedzenie przez wiele dni, a w przypadku śniadań – miesięcy i lat codziennie tego samego. Np owsianka z owocami i miodem, albo kanapki z ulubionym chlebem, wędzonym oscypkiem i ogórkiem kiszonym Mamy. Nie dla mnie dylematy jaką ilość zupy ugotować, żeby wystarczyła tylko na jeden dzień. Dobrą zupę będę chętnie jeść przez wiele dni 🙂
Zakres rzeczy które lubię i jem nie rzuca na kolana, choć i tak w ciągu kilku ostatnich lat rozszerzył się do poziomu nie spodziewanego przeze mnie samą.
Jestem wegetarianką i czasem jestem w raju jedzeniowym, a czasem mam problem, żeby znaleźć coś nadającego się dla mnie do jedzenia.
Wydawała mi się że lubię tajskie jedzenie. No w każdym razie tajskie jakie jadłam w Irlandii.
Tu w Tajlandii okazało się, że chyba raczej nie lubię.
Dość często jem ryż smażony z warzywami. Gdy byłam w Chiang Mai miałam okazję jeść najgorsze żarcie w czasie całej podróży przez Tajlandię. W jednej knajpce 2 osoby brały ode mnie zamówienie na herbatę z cytryną. Chciałam się dowiedzieć czy jest z prawdziwą cytryną czy tylko jakieś sztuczności o smaku cytryny. W końcu dostałam coś z lodem i ze złości wyszłam z restauracji.
W następnym miejscu dostałam wstrętną herbatę i najgorszy w życiu ryż z warzywami.
Kiedy mam dni, że w autobusie czy pociągu spędzam cały dzień wtedy jem najwięcej świństw typu ciasteczka czy batoniki. Niestety na dworcach autobusowych czy kolejowych nie ma dobrych miejsc do zjedzenia. Bardzo rzadko można znaleźć kramik z owocami. Wkurza mnie jakie ilości świństw pochłaniam z powodu okoliczności. Pewnie jeśli bym się lepiej przygotowała to mogłabym wieźć z sobą zakupione wcześniej owoce. Moje ulubione – banany źle bardzo znoszą transport.
Zaskakujące jest ile zupek z torebki i dań z kubka zalewanych wrzątkiem jedzą ludzie w Azji.
W wielu sklepach typu 7/11 można na miejscu zalać wrzątkiem takie danie.
Czasem na night market mogę znaleźć sporo dobrego jedzenia, a czasem odór gotowanego, pieczonego czy smażonego mięsa mnie odstrasza.
Któregoś dnia w hostelu w Bangkoku był integracyjny tajski obiad – thai pot (tajski kociołek). Dla mnie w samej wodzie, dla mięsożerców w rosole, były gotowane różne warzywa i grzyby. Każdy sam wkładał do gara co chciał jeść. Obok na elektrycznym grillu smażone było mięso. Zupełnie mnie to nie zachwyciło 🙂 Większość kapusty i marchewki zjadłam na surowo:)