takie tam

F3a0DrO3dnDbA6mGSX

U10XwTF4cH9Ha3QTwX

PZ6srFi2qyRwKydZQX

0AwbDTwXqwrBDyWswX

d0fo1Bei5yT5BLIB5X

T4t9GgVANRLCfmNbuX

0fLLcl1fxtCCpBiajX

aWbcZJyp6WldJgDoGX

h02XWCf0qMOdhYZoaX

9qqUoNHJ9YbjaramWX

J2i54lRSVHuLTj4W1X

 jL0bm25I4xKupPXrJX

1Ik6VaTQM9GcTnbLkX

HkniymlYRHnQsikshX

L8za2LFc3VIvfjTRdX

fp8ZFT6bWHrZDZm6KX

o1FbPNHn53x7TXEWWX

Jrb9X5cPYTfWqVShkX

hAWXuHovA473DYzu4X

24SaqAO7wmYkxfBqKX

MVsj4y6AIEIx0nCcAX

QwpZxrd87YxFarWokX

gg1bxizPh9V38KIibX

obH8zlCUNUTIPlo0hX 

Styczeń i luty upływają mi na powrocie do jakiegoś normalnego rytmu. Zapisuję się na jogę i wracam na próby mojego chóru. Jestem wolontariuszką w polskiej bibliotece, co daje mi okazje do ciekawych rozmów z ludźmi i przeszukiwania półek z książkami. Wciąż bardzo dużo czytam.

Z ponad miesięcznym poślizgiem piekę świąteczne pierniczki – to moja jedyna tradycja związana ze świętami. Poślizg spowodowany był koniecznością wyczyszczenia piekarnika, nieczyszczonego, jak mnie poinformowano – od 6 lat (obrzydlistwo).

W niektóre weekendy wybieram się na 23 km spacer do Graystones, trasa wiedzie po klifach.

W pracy cały czas mnóstwo roboty. Dodatkowo obserwuję zachowania innych ludzi, czasem zdumiewające. W końcu w widoczny sposób dni zaczynają się robić dłuższe.

Pogoda irlandzka, jednego dnia piękna wiosna, innego góry w oddali przysypane śniegiem, pada grad i tyłek przymarza mi do roweru.

Z koleżanką i jej znajomymi mamy powtórna wycieczkę po barach tapas, bo po poprzedniej ktoś był niezadowolony z jedzenia i firma zaproponowała drugą, za darmo. Jedzenie bardziej wyrafinowane, osobiście wolałam to z pierwszej tury. Jestem jedyną osobą w gronie, która nie je zwierząt. W pierwszej knajpce kelnerka wskazuje palcem na jedną z kanapek, mówiąc, że to dla mnie. Na kanapce coś pomarańczowego. Ktoś mówi, że to chyba coś z owoców morza, więc tego nie tykam. Kucharz mówi, że to burak, a gdy ktoś pyta czy to czasem nie jest wędzony łosoś, kucharz tę hipotezę też potwierdza 🙂 Koleżanka w ciąży nie ma obiekcji, po konsumpcji mówi, że była to piklowana dynia 🙂 Przewodniczka opowiada mnóstwo ciekawych historii o dawnych czasach w Dublinie.

Wspólnie z inną koleżanką odwiedzamy knajpkę, której wystrój spodobał nam się na zdjęciach. Menu dla mięsożerców, ale choć zupę mają wege. Na stacji kolejowej jakiś facet się awanturuje z obsługą, z impetem kopie plastikową informację o śliskiej podłodze (wykonaną z solidnego plastiku), która bardzo mocno uderza mnie w nogę. Mam nadzieję, że skończy się tylko siniakiem, bo irlandzka opieka zdrowotna to coś z czym nie chciałabym mieć nic wspólnego.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s