W biurze, gdzie kupiłam bilet na autobus oferują dowóz na dworzec. Czekając na busik poznaję kobietę z Urugwaju, która wyjeżdża z Istanbułu, bo bo nie czuje się tu bezpiecznie. Spotykam też Turka, który świetnie mówi po angielsku. Rozmawiamy o obecnej sytuacji w Turcji. Zagrożenie terroryzmem i turystyka, która siadła po zestrzeleniu rosyjskiego myśliwca.
Na dworcu autobusowym chłopak z informacji mówi do mnie po turecku. Gdy mój autobus nadjeżdża odnajduje mnie wśród oczekujących i ręcznie pokazuje, że mam już wsiadać. W autobusie siedzę jak się później okaże obok przemiłej, młodziutkiej dziewczyny z Filipin. Za mną siada wielka kobieta z dwójką dzieci. Dla całej trójki wykupiła tylko dwa miejsca. Sprawi, że ta podróż dla mnie będzie chyba najgorsza ze wszystkich w ciągu ostatnich miesięcy. Większość drogi kopie i pcha moje siedzenie, albo na migi próbuje mnie przekonać bym trzymała oparcie w pozycji pionowej. Nie zgadzam się, bo tak samo mam prawo do w miarę komfortowej podróży i mówię jej by swoje siedzenie rozłożyła. Ona na to nananananana i się śmieje. Rano jedno z jej dzieci kręci się, łazi po przejściu i co rusz popycha mnie i mój fotel. Mówię do tej kobiety – mową, której nie rozumie i gestami, które mam nadzieję rozumie, by trzymała to dziecko przy sobie. Ona znów się śmieje. Gdy bachor ciągnie mnie za włosy, daję mu w łeb. Matka już się nie śmieje. W końcu wysiadają a ja jadę jeszcze kawałek. Gdy wysiadam rozmawiam z dziewczyną, która siedziała za tą grubą kobietą. Okazuje się, że jedno z dzieci położyła do spania na podłodze, tam gdzie ta dziewczyna miała nogi i bachor kopał ją większość drogi. Rozłożyła swój fotel na maxa i swoją wagą przygniotła go tak, że dziewczyna za nią ledwo mogła wstać.
Kapadocja – cudo. Księżycowy krajobraz. Jak czytam w internecie tutejsze skały nazywają się tufowe. W skałach tych powstało kilkadziesiąt miast. Do Kapadocji przyjeżdżam tylko na jeden dzień, bo stwierdzam, że lepszy jeden, niż nie przyjechać tu wcale. Ale z pewnością chciałabym tu wrócić na dłużej. Goreme to małe miasteczko. Raczej turystyczne. Jest chyba jeszcze przed sezonem, albo liczba turystów z różnych powodów jest mała. Najpierw jem śniadanie i odzyskuję spokój po koszmarnej podróży. Do czasu aż w knajpce – w środku, ktoś zaczyna palić pety. Na moje pytanie czy to dozwolone, kelner odpowiada – nooo tak. Potem trochę pada. Wchodzę na wzgórze, z którego jest świetny widok na okolicę. Piję herbatkę i podziwiam. Tuż po południu idę do Open Air Museum. Jest sporo ludzi, ale przeczekuję falę zwiedzających i mam ciszę i spokój przy oglądaniu budynków skalnych. Wygląda to niesamowicie. Jest to kompleks kościołów z unikatowymi freskami. Każdy z kościołów jest mały, wykuty w skale. Dark Church (Kavanlik Kilise) jest szczególnie piękny. Ze względu na mały dopływ światła do środka kościoła, freski mają bardzo intensywne kolory. W pozostałych kościołach są wyblakłe. Kościoły powstały pomiędzy X a XII wiekiem. Cały teren jest na Liście Światowego Dziedzictwa Kultury Unesco.
Po drodze spotykam przemiłą Turczynkę i razem idziemy na obiad. Studiowała za granicą i świetnie mówi po angielsku. Rozmawiamy o sytuacji w Turcji. Opowiada, że pod rządami obecnego i poprzedniego prezydenta promowany jest konserwatyzm religijny. Kobiety zakrywające włosy mają większe szanse na państwowe posady. Dlatego wielu młodych i liberalnych Turków chciałoby żyć i pracować w Europie.
W autobusie powrotnym do Istanbułu siada koło mnie miła, starsza pani. Oddycham z ulgą. Za mną dwie spokojne panie. Nikt nie kopie w moje siedzenie. Deszczowe chmury i tysiąc kolorów na niebie. Patrzę przez okno na krajobraz, magiczny w zapadającym szybko zmierzchu. Gdy robi się ciemno, gapię się na gwiazdy. Gwiaździste niebo nade mną, wielka podróż we mnie.