Ostatnie dwa dni w Myanmar spędzam w Yangon. Dojeżdżam tu wcześnie rano nocnym autobusem z Nyaungshwe. Trochę odpoczywam w hostelu. Jem pyszny lunch/obiad w ulicznej restauracji. Potem z dziewczyną z hostelu idziemy do parku przy jeziorze Kan Daw Gyi. Oglądamy zachód słońca ze świątynią Shwe Dagon w tle.
Drugiego dnia spacerujemy po mieście a potem płyniemy promem na drugą stronę rzeki do Dala. Tam dogadujemy się z rowerowym rikszarzem co do ceny za kurs po wsi. Potem większość trasy ja pedałuję co wzbudza ciekawość i śmiech miejscowych. Jechanie rowerem rikszą nie jest tak łatwe, bo ściąga na stronę gdzie są siedzenia dla pasażerów, no i zdecydowanie trudno jest ruszyć z miejsca z ciężarem dwóch osób. Wybieramy się na miejscowy bazarek, gdzie koleżanka kupuje sobie longi, a ja też ale męski design. Rikszarz mówi, że jak będę tu je nosić to ludzie pomyślą, że jestem facetem. Postanawiam więc nie szokować ludzi i nosić to w domu – nikt się nie pozna, że to męska spódnica 🙂
Kupuję dwa losy na loterię i ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu nie wygrywam kompletu garnków. Na koniec rikszarz strzela focha, bo nikt z nas nie sprawdził czasu trwania wycieczki i nie chcemy mu zapłacić dwa razy tyle co było ustalone.
W drodze na lotnisko utykam w wielkim korku. W Yangon moto taxi są zakazane, zostają tylko normalne taksówki, które tkwią w korkach.