Z Battambang wyjeżdżam o 8 rano. Autobus dowozi mnie do granicy Kambodży. Zastanawiam się, czy tu też naciągają. Budynek jest porządny, mają kamery i skanery linii papilarnych. Wokół kłębi się tłum ludzi, ale czekanie w kolejce i formalności zajmują krócej niż się spodziewałam. Nic nie trzeba płacić 🙂 Po tajskiej stronie jak zawsze cywilizowanie. Dostaję darmową wizę na 15 dni. Facet z autobusu pokazuje miejsce gdzie mam czekać na kolejny autobus. Zbiera się kilka osób i czekamy około godziny. Bankomat nie chce mi wypłacić pieniędzy, ale zdążyłam się już do takich sytuacji przyzwyczaić. W końcu ktoś pokazuje, który minibus jedzie do Bangkoku i wszyscy się do niego pakujemy. W Battambang powiedzieli mi, że dotrę do celu około 15.30 (i już widziałam się jak się relaksuję w moim ulubionym hostelu), ale z granicy odjeżdżam tak późno, że nie ma na to szans. Po drodze zatrzymujemy się na stacji. Udaje mi się wypłacić kasę. Przy wielogodzinnych przejazdach moje morale słabnie. W sklepie rzucam się na czekoladki i (fuj, fuj) chipsy. Jak się później okaże dzień skończę jeszcze gorzej, żrąc frytki w Mac’u i zapijając je colą.
Wjeżdżając do Bangkoku utykamy w wielkim korku. Jedziemy po estakadzie, w dole sznur samochodów. Bangkok ma sieć metra i pociągów naziemnych, albo raczej powietrznych, bo jadą na wysokiej estakadzie, a także rzeczny prom, jednakże nie da się nimi w każde miejsce dojechać. Oczywiście jest też sieć autobusów, ale one poruszają się po zatłoczonych drogach. Jak patrzę na ten korek to za nic nie chciałabym w ten sposób co dzień dojeżdżać do pracy. W ślimaczym tempie przejeżdżamy przez jaką turystyczną ulicę, zapakowaną ludźmi i straganami. Po chwili kierowca się zatrzymuje (jak się później okaże mniej niż kilometr od docelowego miejsca) i idzie do toalety. Dojeżdżamy na miejsce po 20 tej. W cztery osoby pakujemy się do taksówki, która dowozi nas na dworzec Hua Loumpong. Stamtąd wsiadam w metro i po 21 szej docieram do mojego hostelu. Już w łóżku, mózg się na mnie mści za świństwa które pożarłam tego dnia i wysyła bólowe bodźce do mojego brzucha. Jestem jednak tak zmęczona, że od razu zasypiam.
Następnego dnia zrywam się rano, choć najchętniej bym spała do południa i pędzę do ambasady Myanmar. Tylko po to by pocałować klamkę (gdyby była) bo dziś mają święto. Wracam do hostelu i planuję dalsze podróże, bo w niektórych krajach jest mało miejsca na improwizacje jeśli chodzi o formalności.
Kilka osób pracujących w hostelu i właściciele pamiętają mnie. Znajduję tę samą książkę którą czytałam pół roku temu i czytam ją jeszcze raz. Chyba dopadła mnie potrzeba, by coś było znajome:)
Następnego dnia znów jadę do ambasady i niezbyt długo czekam w kolejce by złożyć dokumenty. W niewielkim centrum handlowym chcę kupić krem do twarzy. Po kilku miesiącach używania nivea soft do ciała, wydaje mi się, że moja twarz zasługuje jednak na coś lepszego. W kilku sklepach są tylko kremy wybielające. Nie wiem co to za zajzajer do wybielania i nie chcę tego testować na sobie. Krem niewybielający ma jakąś kosmiczną dla mnie cenę. Na szczęście znajduję sklep mojej ulubionej marki kosmetycznej. Cena jest wyższa niż byłaby w Polsce, ale postanawiam podarować sobie odrobinę luksusu:) Później idę do bardzo przyjemnego parku przy stacji metra Silom.
Kolejnego dnia jadę do Khao San – turystycznego getta i zupełnie mi się tam nie podoba. Ale przynajmniej udaje mi się kupić kulkę do kolczyka, która mi dawno odpadła i cieszę się, że ja mieszkam w zupełnie innej części miasta. Po południu odbieram wizę i idę czytać książkę w parku.
Ostatniego dnia wybieram się na floating market (pływający bazar) w Ampawa. Nie jest to najsłynniejszy market jak Damnoen Saduak (który jest stary, ale obecnie chyba tylko turystyczny), ale obecnie chyba bardziej autentyczny. Jadę do Victory Monument i szukam minibusa, który jedzie w tamtą stronę. W tym miejscu jest mnóstwo minibusów i jakaś dziewczyna pomaga mi odnaleźć właściwy mini dworzec. Najbliższy autobus, na który są bilety jest za prawie dwie godziny, plus dodatkowo spóźnia się pół godziny (przez korki jak mi ktoś wyjaśnia). Gdy kupuję bilet kasjerka mi mówi, że podróż zajmie tylko godzinę, w co średnio wierzę. Gdy ruszamy od razu utykamy w korku. Jak wyjeżdżamy z korka, to kierowca zjeżdża na stację benzynową i opóźnienie rośnie. W ogóle nie byłby to problem gdyby nie to, że następnego dni muszę wstać o 5 rano. Dojeżdżam do Ampawa po dwóch godzinach. Od razu kupuję bilet powrotny i zostaje mi półtorej godziny na obejrzenie bazaru. Większość stoisk jest na brzegu po obu stronach kanału. Jest jednak kilkanaście łodzi, z których można kupić jedzenie. Spaceruję i robię zdjęcia. Jem lody w dużych ilościach. Mijam tylko kilkoro białych turystów:) Minibus stoi na przystanku i komplet podróżnych czeka na odjazd. Mimo to kierowca łazi w kółko, zakłada i zdejmuje koszulę, rozmawia z bileterkami i odjeżdżamy 20 minut później.
Do hostelu docieram o 22 – ej i zaczynam się pakować, co oznacza, że połowę gratów z plecaka zostawiam w hostelu, bo wrócę tu za parę tygodni. W dorm spotykam dziewczynę z Chin, która wypisuje mi całą listę miejsc do odwiedzenia w Chinach – na następny raz 🙂