4 Thousand Island – 4 Tysiące Wysp na Mekongu, południe Laosu. Większość z tych wysp jest bardzo mała i całkowicie porośnięta krzakami.
Autobus zabiera mnie z Pakse i po drodze zatrzymuje się wiele razy i zabiera kolejnych pasażerów. Część osób musi siedzieć w przejściu na plastikowych taboretach.
Autobus dowozi mnie do nadbrzeża. Na wyspę Don Det dopływam łódka. Nie ma tu żadnej przystani, wyskakuje się wprost na małą plażę lub do wody.
Hostel jest oddalony od tego miejsca 20 minut na piechotę, co jak czytam w recenzjach w internecie jest ”bardzo daleko” 🙂 Ktoś inny dodaje, że nie ma tu atmosfery. Coś dla mnie 🙂
Na szczęście znajduje się dla mnie wolne łóżko. Postanawiam zostać dłużej.
Wyspa Don Det jest niewielka. Większość zakwaterowania i restauracji jest blisko od ”przystani”. Okolice mojego hostelu są puste i spokojne. Drugiego dnia jedna z dziewczyn z innego dorm mówi, że w nocy ktoś jej ukradł pieniądze. Cały plecak został przetrząśnięty. Jej paszport, telefon i jakieś drobne pieniądze nie padły na szczęście łupem złodzieja. Recepcjonista mówi, że to może ktoś z lokalsów i czemu nie schowała rzeczy w schowku. Następnej nocy przytulam mały plecak z aparatem którego nie chciało mi się zanieść do schowka i ciągle się budzę.
Zachody słońca są tu niesamowite. Wschody pewnie też ale są po drugiej stronie wyspy i jakoś się nie składa 🙂 Wieczorami leżę na tarasie i patrzę w gwiazdy.
W kilku miejscach widzę w menu happy drinks, cookies albo happy pizza.
Wyspa Don Dat jest połączona mostkiem z Don Khon. Można obie objechać na rowerze, relaksacyjnym tempem 🙂
Z Don Khon podziwiam piękne wodospady. Wyspa jest większa niż Don Det, dużo spokojniejsza. Przy głównej uliczce jest gibon w klatce. Obok tablica z jej historią. Przyglądam jej się przez dłuższy czas, widać, że w kodzie genetycznym małpy są bardzo blisko ludzi.
Spotykam kilka osób, które spotkałam wcześniej. Którego dnia wieczorem zaczynam źle się czuć i wymiotuję aż robi mi się ciemno przed oczami i prawie mdleję. Udaje mi się dowlec do łóżka. Chłopak z mojego dorm przynosi mi herbatę. Wymiotuję jeszcze kilka razy. Rano wyglądam okropnie. Chłopak od herbaty twierdzi jednak, że dużo lepiej niż wieczorem. Mam podwyższoną temperaturę i kolejny dzień spędzam w łóżku. Potem jest mi dużo lepiej, choć nie bardzo mogę jeść.
Znów ktoś zostaje okradziony w innym dorm. 2 czy 3 noce są bardzo zimne. Opatulam się czym się da a i tak marznę.
Na stoisku z używanymi książkami wygrzebuję przewodnik po Syrii. Smutne to, ale chyba jeszcze przez lata nie będzie to możliwe. Zresztą pewnie kamień na kamieniu tam nie zostanie 😦
Spotykam dwie fajne Polki i razem z koleżanką z Holandii idziemy na tubing po Mekongu – pływanie na dętce od wielkiej opony. Na błotnej wysepce robimy błotny peeling 🙂
Ostatniego dnia na obiad zamawiam ryż smażony z jajkiem wyobrażając sobie, że będzie tak dobry jakbym sama zrobiła. Wygląda inaczej i śmierdzi mi mięsem albo rybą. Koleżanka próbuje i twierdzi że nie. Grzebię trochę w talerzu a większość dania zjadają koty.