Właściciel guesthouse mówi, że autobus będzie około 9.30. Siadam w przydrożnej restauracji, zamawiam herbatę i czekam. W końcu po 11 właściciel restauracji mówi mi, że autobus już przyjechał, ale stoi w innym miejscu. Idę tam i czekam aż kierowca i pasażerowie zjedzą. Kierowca wyznacza mi miejsce obok siebie. Obok niego leżą 3 telefony, a 2 z nich to iphone’y. Droga jest kiepska, dużo wielkich dziur. W dole płynie rzeka. Otaczające góry są porośnięte dżunglą o różnych odcieniach zieleni i różnej fakturze. Niektóre wyglądają bardzo miękko, jak porośnięte mchem. Las układa się w gładką narzutę. Na innych wyraźnie widać pojedyncze drzewa. Kierowca jedzie szybko. Ludzie, psy świnie i kury w panice uciekają przed nim. W jednej z mijanych wiosek jest wesele. Dużo odświętnie ubranych ludzi. W Laosie większość dworców autobusowych usytuowana jest poza miastem. By dojechać do centrum miasteczka trzeba się liczyć z drogim transportem tuk tukiem jeśli nie ma innych chętnych na jazdę w tym samym kierunku. W miasteczku znajduję tani hostel. Pogoda jest piękna. Tylko noce i poranki są zimne. Zaglądam do świątyni na wzgórzu. Siadam na schodach z parą miejscowych studentów a oni częstują mnie owocami. Następnego dnia wypożyczam rower. Objeżdżam okoliczne wioski. Oglądam wodospad. Próbuję wdrapać się z rowerem drogą idącą ostro pod górę. Ziemia jest czerwona i gliniasta. Teraz pod wpływem upału sucha i wyślizgana. Wchodzę, z trudem pchając rower i myślę jaki to musi być hardcore jak pada deszcz. Mijam kilka zakrętów, podziwiam pola położone w dole i schodzę na dół. Jest zbyt stromo by zjeżdżać rowerem ze słabymi hamulcami. Jadę wąską dróżką, wokół tylko pola. Siadam na skraju dróżki i obserwuję kilka osób, które pracują w polu. Kobiety zbierają wodorosty z rzeki.